Dania. Kamil Wilczek - od idola do wroga

Getty Images /  Jan Christensen / FrontzoneSport / Na zdjęciu: Kamil Wilczek (po lewej)
Getty Images / Jan Christensen / FrontzoneSport / Na zdjęciu: Kamil Wilczek (po lewej)

Do Kopenhagi Kamil Wilczek mógł przyjeżdżać w ciemno i każdy fan Broendby oddałby mu własną sypialnię. Minęło kilka miesięcy i nazwisko Polaka stało się synonimem zdrajcy. Wilczek wrócił zburzyć swój pomnik.

W tym artykule dowiesz się o:

Wygląda to trochę tak, jakby Wilczek zmienił tylko piętro w dużym domu i zamieszkał na parterze, ale już z inną kobietą. Swoją byłą mija dalej w kuchni czy na schodach. Ale wie, że jedno błahe pytanie o pogodę rozpęta szaloną awanturę. Bo ona nie wybaczy. Trzeba jednak mieszkać, bo umowa ważna i praca dobra i blisko. W tej kuchni już jest duszno, zaraz nie wywietrzy jej nawet dziura w ścianie.

Można bawić się w różne porównania, ale Wilczek transferem do FC Kopenhaga, znienawidzonego rywala Broendby, nikomu nie zrobił przecież krzywdy. Przez 3,5 roku oddał dla Broendby serce, był lojalny. Został najlepszym strzelcem w historii drużyny, wywalczył z nią Puchar Danii. Odchodził jako kapitan, a fani nazywali go żywą legendą. Już pierwsze godziny po transferze pokazały, że nikt nie będzie miał sentymentów. Po kilkumiesięcznym pobycie w tureckim Goeztepe SK i powrocie, Polak z "super Wilczka" stał się dla tych samych ludzi "szczurem".

Idol

Po transparencie w meczu derbowym z FC Kopenhaga Wilczek powiedział: "To moje miejsce na ziemi". Wzruszył się, bo tak jak w Broendby nikt go wcześniej nie wyróżnił. Znalazł się na ogromnej sektorówce, pokazany w momencie świętowania zdobytej bramki. Było to podziękowanie za skuteczność i oddanie.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: rzut wolny, z którego śmieje się cały świat. Co oni narobili?!

W Danii nasz piłkarz bardzo się rozwinął. Stał się snajperem, który nie miał litości dla rywali. Szybko zdobył szacunek w szatni i co podkreślali trenerzy - bardzo ewoluował w kwestiach mentalnych. To właśnie sprawiło, że ostatni rok był kapitanem Broendby.

W Polsce piłkarz raczej nie był rozpoznawalny przez większą grupę kibiców. Natomiast w obcym kraju zawsze ktoś go zaczepił, uśmiechnął się, albo po prostu pomachał, gdy Wilczek z rodziną jadł obiad na mieście.

Robił wrażenie na ludziach bardzo zasłużonych w klubie. - Cenimy jego stosunek do Broendby, do miasta, szacunek. Kibice to po prostu lubią - mówił nam Kim Vilfort, legenda Broendby i reprezentacji Danii. Kibice pokochali Polaka. Dla niego przerobili piosenkę "Freed from desire". Po finale krajowego pucharu, w którym Wilczek strzelił dwa gole, śpiewali "Wilczek's on fire".

Taka "Wilczkomania" mogła zdarzyć się prawdopodobnie tylko w tym miejscu. W Polsce zawodnik nie miał większych szans zaistnienia. W reprezentacji miał raptem parę epizodów, zdecydowanie za mało, żeby się pokazać. Z drugiej strony nie mógł marzyć o posadzeniu na ławce Roberta Lewandowskiego czy Arkadiusza Milika. Kompletnie zniknął z radarów, gdy wystrzelił Krzysztof Piątek. Dlatego rozdział "kadra" w jego przypadku urwał się na trzech występach.

W Danii miał jednak status bohatera. O nim mówiło się po każdej kolejce, bo po prostu ciągle zdobywał bramki. W 163 meczach dla Broendby aż 92. Trener drużyny zażartował nawet, że jeżeli Wilczek w takiej formie nie pojedzie na mundial do Rosji, to oznacza, że mamy reprezentację wystarczająco mocną na zdobycie mistrzostwa świata.

Kibice wściekli 

Polak robił swoje, ale potrzebował zmiany. Zimą tego roku przyszła dobra oferta z Turcji i Wilczek spróbował. Dla duńskich mediów to była bomba. Nikt nie spodziewał się odejścia najlepszego napastnika ligi, który był bliski korony króla strzelców. - W Kopenhadze zacząłem czuć się zbyt komfortowo. Nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale potrzebowałem nowych wyzwań, konkurencji, podłączenia pod prąd. W Broendby grałem cztery lata, zrobiło się za wygodnie - opowiadał nam po transferze do Turcji.

Tam jednak nie był już tym samym snajperem, zagrał 14 razy, miał jednego gola i postanowił ustawić nawigacje w znane sobie miejsce. Skoro odejście z duńskiej ligi było dla tamtejszych ekspertów bombą, to powrót w tym stylu musi być postrzegany jak odpalenie wszystkich możliwych ładunków wybuchowych.

A Polak miał przecież wrócić do Kopenhagi, w nieco innej formie. Chciał pożegnać się z kibicami. - Zrobię to na spokojnie. Na lotnisku w Danii sporo osób mnie jednak zaczepiało i pytało, gdzie się wybieram. Dostałem dużo wiadomości na profilach w mediach społecznościowych. Były to fajne, ciepłe i życzliwe wpisy. Ja za Broendby zawsze będę trzymał kciuki - mówił.

Sportowo zrobił krok do przodu, ale poza boiskiem nie będzie miał łatwo. Już dostaje mu się w internecie. Fani komentowali, że jest "szczurem, zdrajcą i judaszem". Palą też jego koszulki. Eksperci sugerują, by po mieście chodził z ochroną.

Jak Lewandowski

Wilczek zawsze podpatrywał Roberta Lewandowskiego. Na zgrupowaniach reprezentacji czerpał z jego gry, jeżeli miał okazję - oglądał też mecze kolegi w telewizji. Później nazywano go nawet "duńskim Lewandowskim", bo też strzelał gole seriami. Teraz przyszła kolej na popularność. Tak dużej Polak jeszcze nie miał.

Transfery. Kibice Broendby wściekli na Kamila Wilczka. "Prawdziwy Judasz", "zdrajca"

Transfery. PKO Ekstraklasa. Legia Warszawa kusiła Kamila Grosickiego

Źródło artykułu: