Powiedzenie, że koronawirus jest jak wojna, stało się w ostatnim czasie dość popularne. Na razie wiemy tyle, że stanęły wszystkie rozgrywki, światowej piłce grozi katastrofa. Oczywiście dziś mówi się, że ligi muszą zostać za wszelką cenę dokończone, ale co dalej? Przecież nie wiemy, czy koronawirus nie wróci, ile czasu będzie się utrzymywał, jak będzie wyglądał kolejny sezon, czy stacje telewizyjne będą chciały płacić za "wybrakowany towar", a więc mecze przy pustych trybunach? To wszystko pytania, na które nie znamy odpowiedzi. A skoro jesteśmy przy porównaniach wojennych, to warto zadać pytanie: "Czy i jak II wojna światowa zmieniła układ sił w światowej piłce?"
Podział Niemiec
- Skutki światowego konfliktu wpłynęły na rozwój sportu w poszczególnych krajach, jednak bardziej polityczną polaryzacją, podziałem na światy: kapitalistyczny i komunistyczny niż fizycznymi konsekwencjami spadających bomb - zauważa Mariusz Kowoll, autor książki "Futbol ponad wszystko", dziennikarz specjalizujący się w historii piłki nożnej.
- Na zachodzie w krajach do tej pory ostrożnych lub otwarcie niechętnych wobec zawodowstwa nastąpiła zmiana i mniej lub bardziej dynamiczne wprowadzanie profesjonalizacji w sporcie. Na przykład w Niemczech zawodnicy zaczęli otrzymywać regularne świadczenia finansowe, chociaż ograniczone do kwoty 1500 marek. Znacznie trudniejsza sytuacja wytworzyła się w państwach bloku wschodniego. Wyobraźmy sobie, jakie negatywne oddziaływanie musiała spowodować decyzja o rezygnacji z zawodowstwa w Czechach, Jugosławii czy na Węgrzech. Do tego dochodził izolacjonizm - opowiada.
ZOBACZ WIDEO: Nasz dziennikarz na pierwszym froncie walki z koronawirusem. "To staje się rutyną"
Najlepiej ten proces jest widoczny właśnie w przypadku podziału Niemiec. Na mapie Europy na następne 45 lat pojawiły się dwa nowe państwa: NRD i RFN. Poza tym Cypr, zaś do struktur piłkarskich włączyła się Islandia.
- Gdyby jednak porównać tamtą dynamikę do obecnej, nawet przy założeniu długotrwałej, wieloletniej zapaści, trudno sobie wyobrazić tak fundamentalne zmiany polityczne. Co prawda, jestem w stanie zbudować sobie obraz rozpadu pewnych mniej lub bardziej trwałych struktur jak Unia Europejska, ale nie powinno to mieć zasadniczego wpływu na państwowość poszczególnych członków i znaczenie w nich sportu. Skutki pandemii należy raczej przewidywać i mierzyć danymi ekonomicznymi - zaznacza Mariusz Kowoll.
Izolacja
Oczywiście polityka to jedno, ale wiele się zmieniło w samej jakości piłkarskiej. Choć też nasz rozmówca podkreśla, że w czasach wojny mimo wszystko grano w piłkę.
- Właściwie na całym kontynencie wciąż uprawiano futbol. Nawet na Wyspach, chociaż zrezygnowano z ligi państwowej, stworzono zamienniki w postaci lokalnych rozgrywek. W okupowanej Francji tradycyjne kluby także kontynuowały granie.
I chociaż znani i cenieni piłkarze ginęli lub doznawali trwałego kalectwa na wojnie, na ich miejsce gotowy był narybek kolejnych uzdolnionych zawodników. Polska była jednym z niewielu wyjątków.
- Naziści zakazali rdzennej ludności uprawiania sportu. Dlatego zmiany w europejskiej piłce nie były gwałtowne. Był to raczej proces, na który wpływ miały czynniki wspomniane wcześniej. Wydaje mi się, że izolacja narzucona z Moskwy spowodowała obniżenie poziomu na Węgrzech, w Czechosłowacji czy innych krajach zdominowanych przez Związek Radziecki. Może nie od razu, ale widać degrengoladę w kolejnych latach - mówi. Faktem jest, że o ile Węgrzy jeszcze w latach 1952-54 mieli prawdopodobnie najlepszą drużynę świata, to z czasem kompletnie przestali się liczyć i ten stan trwa do dziś.
Najbardziej ucierpiała chyba reprezentacja Polski. - Po awansie na igrzyska olimpijskie w Berlinie i mistrzostwa świata we Francji, na kolejne sukcesy przyszło długo poczekać. Zdolności i warsztat odziedziczony po świecie sprzed wojny z czasem się wyczerpywał. Inni, na zachodzie, poszli znacząco do przodu - zauważa Mariusz Kowoll.
Warto zauważyć, że Polska w 1936 roku zajęła podczas igrzysk olimpijskich 4. miejsce. Po wojnie pojechaliśmy na igrzyska w 1952 i 1960 roku, ale nic wielkiego nie zwojowaliśmy. Tak naprawdę od wojny do chwilowego odrodzenia polskiego futbolu minęły aż dwa pokolenia!
- Swoje zrobiła izolacja krajów osi. Niemcy swój pierwszy międzynarodowy mecz rozegrały dopiero w 1950 roku. Ich późniejszy sukces z mundialu w Szwajcarii był raczej wypadkiem przy pracy. Włosi także rzadko mieli okazję konkurować - zauważa. Tu warto zauważyć, że Włosi przed wojną byli dwukrotnie mistrzami świata, zaś na kolejny wielki sukces międzynarodowy czekali aż do 1968 roku, gdy zdobyli mistrzostwo Europy.
Klubowa mapa
Warto zauważyć, że kompletnie jako siła przestała liczyć się Austria. A przecież przed wojną miała świetną reprezentację, ale też bardzo mocne zespoły.
- Austria była raczej traktowana jako ofiara nazizmu i dopuszczona do regularnych gier międzypaństwowych. A jednak dość szybko traciła na znaczeniu. Sądzę, że bardziej wpływ miał dynamiczny rozwój zawodowstwa w innych krajach niż skutki wojny - mówi.
Wojna nieco przemodelowała również mapę klubową. - Tu zauważam pewną konsekwencję w gorszym traktowaniu klubów utożsamianych z dawnym reżimem. W Niemczech na znaczeniu traci Schalke. Dresdener SC, który znalazł się po niewłaściwej stronie muru berlińskiego, został zmarginalizowany. W Polsce obserwowaliśmy próbę zastąpienia klubów drugiej Rzeczpospolitej przez nowe twory powiązane ze strukturami siłowymi lub przemysłem. Ta zmiana udawała się z różnym skutkiem. Ruch Chorzów całkiem nieźle się trzymał, ale już Cracovia nie miała tyle szczęścia - opowiada autor książki "Futbol Ponad wszystko".
Przed II wojną światową potęgą na krajowym podwórku był właśnie Ruch Hajduki Wielkie, czyli dzisiejszy Ruch Chorzów. - Nie wiemy, czy Ruch byłby w stanie utrzymać dominację na krajowym podwórku. Mówiło się jeszcze przed wojną o podchodach innego klubu pod Wilimowskiego. W siłę rósł AKS Chorzów, który w czasie wojny zdominował śląskie rozgrywki. Po wojnie Ruch dzięki kombinatowi hutniczemu i chemicznemu pozostał w krajowej czołówce. Układ sił jednak mocno się zmienił. Była już mowa o politycznych decyzjach mających na to wpływ. Mocny AKS, nieprzypadkowo utożsamiany z niemiecką Germanią Königshütte, został wręcz zmuszony do rezygnacji z piłkarskich ambicji. Zdarzały się pobicia ich zawodników. Z piłkarskiej mapy Polski znikać zaczęły takie kluby, jak Warta Poznań, Polonia Warszawa, wspomniane "Pasy". W granicach kraju nie było już także Lwowa, zawsze silnego futbolowego ośrodka. Ich miejsce zajmowali inni - zauważa nasz rozmówca.
Zupełnie inna sprawa to dramaty pojedynczych sportowców. - Wielu sportowców, w tym piłkarzy straciło życie, wiele karier zostało złamanych lub zaprzepaszczonych podczas tego konfliktu. Po różnych jej stronach. Chciałbym skupić się na najbliższych mi zawodnikach ze Śląska. Od razu narzuca się przypadek Ernesta Wilimowskiego. Przed wojną uważany za jednego z najlepszych na swojej pozycji w całej Europie. W latach 1939-45 potwierdzał swoje umiejętności już dla III Rzeszy. Wielka szkoda, że nie mógł udowadniać ich w bardziej przyjaznych okolicznościach. Stracił swój najlepszy czas, a Polska być może utraciła okazję do pierwszego znaczącego sukcesu. Ale byli i inni. Wojny nie przeżył najmłodszy z braci Pieców, reprezentantów kraju. Być może najbardziej uzdolnionych z nich. Podobny los spotkał Reinholda Gada.
- Po drugiej stronie dawnej granicy zdarzały się niestety podobne przypadki. Weźmy pięciu piłkarzy z kręgu zainteresowań trenera niemieckiej kadry, "Seppa" Herbergera. Niektórzy zresztą zdołali w niej zadebiutować. Richard Kubus po wojnie był już za stary na poważne granie. Reinhard Schaletzki, rówieśnik Wilimowskiego, odniósł ciężkie rany i jego późniejsza kariera w Stuttgarter Kickers nie była już tak spektakularna, na jaką zasługiwał jego talent. Hubert Renk pozostał w Polsce, ale w lidze zaliczył tylko epizod. Ernst Plener na wojnie stracił nogę. Johannes Nossek zginął na froncie wschodnim. Każdemu z nich wróżono sukcesy. Kubus, Schaletzki i Nossek byli w szerokiej kadrze niemieckiej reprezentacji na Igrzyska Olimpijskie w Helskinkach (1940 r.) - wylicza.
Nowe idee
Oczywiście wojna nie zatrzymała futbolu, można powiedzieć, że wręcz się on rozwinął. Zwłaszcza w latach 50., pojawiły się nowe idee, europejskie puchary czy mistrzostwa kontynentu. Tak jak nie zatrzyma go koronawirus, bez względu na to ile by trwał. Nasz rozmówca uważa, że zmiany mogą być jednak nawet większe.
- Widzę dwa scenariusze pozostające na zupełnie przeciwnych biegunach. Pierwszy zakłada wiarę w ludzkość. Jeśli faktycznie przedefiniowano by na nowo podstawowe wartości, świat futbolu mógłby wykaraskać się z gorączki osiągania finansowych korzyści. Te wszystkie cyfry wywołujące zawroty głowy odejdą w niepamięć. Pozornie szanse się wyrównają. Wszystko powróci do korzeni, gdzie decydujący był piłkarski talent, a nie zasobność portfela - mówi. Ale dodaje, że to tylko możliwy scenariusz, w który on sam nie wierzy.
- Wyobrażam sobie, że najbogatsze kluby skupią się w swoim gronie i rozpoczną własne rozgrywki bez oglądania się na ligi państwowe. Choćby jedynie w formie telewizyjnego przekazu, bez publiczności na stadionach. Coś na wzór zawodowych lig w USA, z wpisowym i brakiem awansów oraz spadków. Gdyby zdecydowały się na taki ruch, odwrót nie byłby już możliwy. Piłkarskie federacje zmuszone zostaną podjąć drastyczne kroki, aby ratować własne projekty. Być może wykluczeniem klubów i zawodników zrzeszonych w takim nowym tworze, uważam, że perspektywa amerykanizacji rozgrywek to ponura i smutna wizja przyszłości - kończy.