Jagiellonia - Legia: święto futbolu, które zamieniło się w skandal, ale odrodziło białostoczan

PAP / Leon Stankiewicz / Pierwszy mecz półfinałowy PP pomiędzy Jagiellonią Białystok i Legią Warszawa (13.04.2004) został w 78. minucie przerwany przy stanie 0:2 z powodu chuligańskich ekscesów
PAP / Leon Stankiewicz / Pierwszy mecz półfinałowy PP pomiędzy Jagiellonią Białystok i Legią Warszawa (13.04.2004) został w 78. minucie przerwany przy stanie 0:2 z powodu chuligańskich ekscesów

- 2 gole, a później deska, która przeleciała nad głową Kuliga i koniec - tak mecz Jagiellonii z Legią z 2004 r. pamięta jego uczestnik, Marcin Danielewicz. Półfinał PP zakończył się skandalem, ale odrodził drugoligowych wówczas białostoczan.

- Chciałem w jakiś sposób uspokoić tych "kibiców". Wtedy nie zwracałem na to uwagi, dopiero później w telewizji zobaczyłem, że nie raz w pobliżu mnie coś poleciało - wspomnianą sytuację komentuje dzisiaj ze śmiechem prawy obrońca ówczesnej drużyny Jagiellonii, Przemysław Kulig. Zbliżała się 80. minuta spotkania. Piłkarze nerwowo spoglądali na to, co dzieje się wokół nich. Z jednej i drugiej strony na trybunach trwała bowiem regularna walka pseudokibiców z policją. Latały kamienie, butelki i wyrwane ławki. W okolicach linii bocznej pojawiła się armatka wodna. Gospodarze wychodzili z groźnym kontratakiem, jednak piłka znalazła się poza boiskiem. Trzeba było wyrzucić aut, ale nie było na tyle odważnego. Sędzia nie miał wyjścia - trzeba było przerwać mecz. Drugi i ostatni raz tego dnia. Wielkie święto piłki w Białymstoku zamieniło się w ogromny skandal.

Sezon 2003/04 był przełomowy dla Jagi. Klub z Podlasia po wielu chudych latach w końcu przypomniał o sobie piłkarskiej Polsce. Ówczesny beniaminek drugiej [dzisiejszej pierwszej] ligi szedł jak burza przez Puchar Polski. Po wyeliminowaniu Ceramiki Opoczno, Pogoni Szczecin i Zagłębia Lubin, białostoczanie rozbili w ćwierćfinale Raków Częstochowa i mogli szykować się do półfinału, gdzie los wskazał im Legię Warszawa. Legię, na której wylosowanie liczyli wtedy wszyscy w Białymstoku. Kibice czekali na mecz z nią już ponad dekadę. Bo kiedy stolica rywalizowała o kolejne mistrzostwa Polski, oni musieli oglądać Jagiellonię grającą o życie w drugiej czy trzeciej lidze. - My patrzyliśmy na ten mecz jako trampolinę i okazję do promocji, kibice mieli okazję zobaczyć pierwszy tak wielki mecz tutaj po latach - wspomina Kulig. - Chcieliśmy się także sprawdzić z zespołem naszpikowanym gwiazdami z pierwszej ligi - dodaje Robert Speichler, inny zawodnik tamtej ekipy.

Więźniowie na pomoc, życie zamarło

To miało być święto dla miasta. Zainteresowanie meczem było na tyle duże, że działacze Jagiellonii zdecydowali się go rozegrać na dużo większym Stadionie Hetmana. Teraz to piękny Stadion Miejski, na którym żółto-czerwoni grają każdą ligową kolejkę. Poprzednik spełniał jednak wymogi na najwyżej trzecią klasę rozrywkową. - Co tu dużo mówić, arena była w opłakanym stanie - wspomina Speichler. By doprowadzić więc obiekt do stanu używalności zaangażowano wiele osób, m.in. dwudziestu... więźniów. - Jestem przekonany, że spotkanie będzie przebiegać w przyjaznej i spokojnej atmosferze - mówił szef ochrony, Jerzy Nowicki. Policja była natomiast pewna, że bez problemu poradzi sobie z grupą ośmiuset gości, jeśli w ogóle zajdzie taka potrzeba.

13 kwietnia 2004 roku stadion przy ulicy Słonecznej wypełnił się po brzegi. Oficjalne statystyki podają liczbę 12 tysięcy widzów, jednak z pewnością było ich znacznie więcej. Po południu życie w Białymstoku praktycznie zamarło. - Pierwszy raz grałem wtedy przy tak dużej publice. Wchodziliśmy na boisko jeszcze takim starym tunelem, od strony ulicy Słonecznej. Po wyjściu z autokaru szło się dobre kilkanaście metrów do starych szatni Hetmana. Niby było jeszcze kilka godzin do meczu, a już czekało na nas mnóstwo ludzi. Słychać było doping, czuło się atmosferę święta. Każdy był podekscytowany, mieliśmy ciarki na plecach - opowiada Dariusz Łatka, który wówczas był pomocnikiem żółto-czerwonych. - Byliśmy niezwykle zmotywowani. To była dla nas, chłopaków którzy wyprowadzili zespół z czwartej ligi, wielka nagroda, co było zresztą widać później w czasie meczu. Jednak trzeba przyznać iż poziom i klasa rywala była widoczna na każdym etapie tamtego spotkania - uzupełnia Speichler.

Drugoligowa Jagiellonia zaczęła spotkanie odważnie, ale wyraźnie brakowało jej atutów, by postawić się kilka klas lepszemu rywalowi. Do tego miała sporo pecha. Wystarczył bowiem jeden błąd, by straciła gola. Piłka dośrodkowywana przez jednego z legionistów podskoczyła pod nogą interweniującego Krzysztofa Zalewskiego, minęła dwóch defensorów Jagi i wylądowała na siódmym metrze przed bramką Łukasza Załuski. - Niestety, taka była ta murawa - ubolewa Łatka. Nieudaną interwencję obrońców białostoczan wykorzystał bezlitośnie Marek Saganowski, który pokonał golkipera wypożyczonego ówcześnie z... Legii.

Święto zepsute przez niewielką grupę

Najgorsze działo się jednak poza boiskiem, gdzie atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Po niespełna pół godzinie pseudokibice byli już w głównej roli. Wbiegli na murawę, mecz został przerwany. - Chyba nie wszyscy dorośli wtedy do takiego wydarzenia. Pewna grupa niepotrzebnie dała się sprowokować. Próbowaliśmy to załagodzić i wydawało się za pierwszym razem, że to się uda - tłumaczy "Szpeja", który był wśród "grupy uspokajającej" kiboli. Piłkarze ostatecznie namówili rozrabiających do zaprzestania awantur, pojedynek wznowiono po kilku minutach.

Na szczęście oprócz niewielkiej części "awanturników", prawdziwi kibice zgromadzeni tamtego dnia na Słonecznej fantastycznie uczcili wyjątkowe spotkanie. Oprawa, jaką stworzyli fani Jagiellonii, robiła wrażenie. - To było coś fantastycznego. Różnica skali z tym, co znaliśmy do tamtej pory - wspomina Łatka, zaś inny piłkarz grający tamtego dnia, Mariusz Dzienis dodaje: - Atmosfera z tamtych lat była wyjątkowa. Z boiska nie wszystko da się zauważyć czy usłyszeć, ale czuło się ze ten "dwunasty zawodnik" jest z nami - zaznacza. Problem w tym, że później cały wysiłek został zniweczony przez niewielką grupę, którą wynik sportowy nie za bardzo interesował.

Stracony gol na początku meczu nie załamał gospodarzy, którzy cały czas dzielnie walczyli, starając się nie odstawać od utytułowanych przeciwników. - Nie baliśmy się Legii, o żadnym stresie nie było mowy. Oddawaliśmy serce za ten zespół - przekonuje Łukasz Tyczkowski, który strzelał gole we wcześniejszych rundach. Przyjezdni lekko się cofnęli, czekając spokojnie na to co zrobią gospodarze. Ci nie mogli jednak poważniej zagrozić bramce przeciwnika. - Im dalej toczyła się gra, tym bardziej było jednak widać ich doświadczenie oraz jakość - nie ukrywa Speichler. Niedługo po wspomnianej, nieplanowanej przerwie, białostoczanie dali się skontrować i stracili drugiego gola. - Brakowało tego doświadczenia. Dla większości z nas był to pierwszy mecz z takim przeciwnikiem, do tego o taką stawkę. Dla Legii natomiast spotkanie jakich wiele - tłumaczy Dzienis.

W drugiej połowie białostoczanie grali nieco pewniej, zaczęli nawet atakować większą liczbą zawodników. Niestety, zarówno w pewnym miejscu trybun po stronie gospodarzy, jak i na sektorze gości było coraz bardziej niebezpiecznie. Wreszcie nadeszła końcówka i wspomniana na wstępie sytuacja. - Było kilku kiboli, którzy pociągnęli resztę za sobą i sędzia musiał po raz kolejny przerwać mecz. Jak się okazało chwilę później, obserwator wraz z arbitrem zdecydowali o jego zakończeniu - relacjonuje tamte wydarzenia Speichler.

Strach o własne zdrowie

Chwilę wcześniej piłkarze gospodarzy próbowali jeszcze podejść do szalejących osób i spróbować poprosić o spokój. Szybko się jednak wycofali z tego pomysłu. - Trudno jest uspokoić tłum ludzi, który jest rozwścieczony, naładowany jakąś negatywną energią i strasznie pobudzony. W pewnym momencie sami zaczęliśmy bać się o swoje zdrowie i woleliśmy się usunąć w cień, bo było naprawdę gorąco. Należało przerwać ten mecz, sprawy poszły za daleko i wszystko wymknęło się spod kontroli. Kto wie, co mogłoby się stać, gdyby mecz został dokończony? Co by było po paru minutach lub końcowym gwizdku? To była dobra decyzja - nie ma wątpliwości Dzienis.

Mecz, na który Białystok czekał kilkanaście lat, skończył się więc ogromnym skandalem. Ponad 40 osób zostało zatrzymanych. Kilka było rannych, z których dwie znalazły się w szpitalu. Widowisko stworzone przez prawdziwych fanów i piłkarzy znalazło się na zupełnym marginesie. Cała Polska mówiła tylko o zachowaniu pseudokibiców. - Byliśmy dobrze przygotowani, ale na chuliganów nie ma ratunku. Mogą poniszczyć wszystko na swojej drodze - bronił się ówczesny prezes Jagi, Lech Rutkowski.

Skutki były opłakane. Wynik zweryfikowano na walkower dla Legii. Jagiellonia musiała zapłacić także kilkadziesiąt tysięcy złotych grzywny. - Tak naprawdę lepiej zapomnieć o tym pierwszym meczu i skupić się na rewanżu, gdzie byliśmy równorzędnym przeciwnikiem dla Legii. Tam na pierwszym miejscu była rywalizacja sportowa, a nie wydarzenia pozaboiskowe - mówi Dzienis. On w końcówce drugiego spotkania w Warszawie, niewiele ponad tydzień później, zdobył, jak się przez chwilę wydawało, zwycięskiego gola. Arbiter z niewiadomych przyczyn jednak go nie uznał. - Słyszałem, że ten mecz po prostu miał się skończyć remisem. Cóż, takie to były czasy, ale nie ma o czym mówić bo dwumecz i tak wygrał zespół dużo lepszy - podsumowuje Kulig, który po spotkaniu na Łazienkowskiej mógł nawet trafić do Warszawy. - Później, kiedy w Łęcznej spotkałem Dariusza Kubickiego [trener Legii w 2004 r. - przyp. red.], to dowiedziałem się od niego, że niewiele zabrakło a ściągnąłby mnie do swojego zespołu - dodaje.

"Wielkich" transferów z ówczesnego zespołu jednak nie było. Zarząd wymarzył sobie awans do ekstraklasy, na który - jak pokazał czas - przyszło jeszcze trochę poczekać [trzy lata - przyp. red.]. I chociaż nie każdy z tamtych zawodników doczekał się tego wielkiego dnia w Jagiellonii, to i tak wszyscy uczestnicy Pucharu Polski 2003/04 mogą czuć się obecnie bohaterami ważnej historii dla losów klubu. - To wtedy pojawili się sponsorzy: najpierw jeden, później drugi i Jagiellonia zaczęła się odradzać, być budowana na większą skalę. Tamten puchar uwidocznił zapotrzebowanie na piłkę na Podlasiu. Pokazaliśmy, że trzeba zbudować silny zespół. To był taki zalążek, zrobiliśmy fundament tego, co jest obecnie i z tego możemy być dumni. Teraz możemy tylko życzyć obecnej drużynie, by napisała kolejną niezwykłą historię - kończy Łatka.

ZOBACZ WIDEO Nieskuteczna Sevilla FC przerwała serię bez wygranej [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Komentarze (1)
avatar
ANTY-PZPN
6.05.2018
Zgłoś do moderacji
2
1
Odpowiedz
Jak nie macie o czym pisac to idzcie na spacer i wypijcie se piwko.
Co za Zenada te SyFy