To była bardzo miła rozmowa. Z Antonim Szymanowskim spotkaliśmy się wiele lat temu w Wolbromiu na stadionie Przeboju, gdzie wówczas pracował. Piłkarze go lubili. Nie tylko dlatego, że był świetnym trenerem i dał zespołowi dwa awanse. W autobusie podpuszczali go, a wtedy on zaczynał snuć opowieści o starych czasach. O Górskim, Deynie, zgrupowaniu w Murrhardt przed mundialem w 1974, aferze dopingowej, meczu na wodzie. Słuchali jak zahipnotyzowani, a on miał swoje pięć minut, jak za dawnych czasów.
Rozmawialiśmy wtedy ponad 3 godziny i miałem wrażenie, że mimo dzielącej nas różnicy wieku znaleźliśmy wspólny język. Był tylko mały szczegół. Szymanowski głównie narzekał na swój los. Były to właściwie 3 godziny narzekania, przeplatane od czasu do czasu jakąś sympatyczną historią z przeszłości.
To źle, tamto źle, ten go nie docenia, tamten mógłby pomóc, ten czasem mógłby zadzwonić. Gdy artykuł się ukazał, zadzwoniłem do niego po krótki komentarz w innej sprawie.
- Wie pan co, nie chce mi się z panem gadać - wypalił.
- Słucham? - odparłem zdezorientowany.
- Pan zrobił ze mnie człowieka, który cały czas narzeka - stwierdził.
- Ale... - próbowałem przerwać.
- Żadnego ale, proszę więcej do mnie nie dzwonić.
Gdy opowiedziałem tę historię jednemu ze starszych dziennikarzy, odparł obojętnym tonem: "Cały Antek".
Szymanowski raczej nie przywykł do tego, by być zapomnianym. Nie on. W latach 70. ludzie patrzyli na niego jak w obrazek. Z piłkarskiego punktu widzenia był znakomity - świetny technicznie, rewelacyjny w odbiorze - obrońca perfekcyjny. Ostatni bastion polskiej defensywy. Zresztą, gdyby nie jego fantastyczna interwencja na Wembley, gdy wybił piłkę z bramki, nie byłoby wielkiego remisu, nie byłoby mistrzostw świata, nie byłoby wielkiej ery polskiej piłki. Ale z nim chodziło o coś więcej.
ZOBACZ WIDEO: ME U-21. Łukasz Moneta: Mogę mieć różne odczucia, ale przegraliśmy
Był ideałem sportowca, liderem pochodów pierwszomajowych. Przystojny, wysoki (w rzeczywistości tylko sprawiał takie wrażenie), golił się dwa razy dziennie, by nawet jeden odstający włos nie zakłócił tego doskonałego obrazu.
Ze swoją fryzurą pasowałby na okładkę którejś z płyt Deep Purple albo Led Zeppelin. Zresztą to był jego styl. Już podczas mistrzostw dziennikarze narzekali, że kontakt z Szymanowskim był utrudniony. Wszyscy kręcili się w holu hotelowym, z każdym można było zagadać, a zawodnik krakowskiej Wisły znikał.
- Nigdy nie stałem w pierwszym rzędzie, ale też nie stałem w ostatnim. Miałem swój świat. Nie byłem żadnym dziwakiem, byłem po prostu melomanem. Wtedy zdobyć płyty analogowe to był duży wyczyn. A ja miałem je wszystkie: Pink Floyd, Deep Purple, Led Zeppelin. No więc leżałem sobie w pokoju i słuchałem muzyki. A jak dziennikarze chcieli mnie spotkać, to przecież mogli wpaść do sklepu z muzyką - śmiał się.
Pochodzi ze Zwierzyńca, małej wioski leżącej w granicach Krakowa. Niezwykłego nosa miał Adam Grabka, wspaniały trener młodzieży, że właśnie jego wyłowił z turnieju dzikich drużyn dla 12- i 13-latków.
Chłopcy ze Zwierzyńca swój zespół nazwali "Victoria", nie przeczuwając, że będzie to dla nich najbardziej nieadekwatna nazwa. W pierwszym spotkaniu trafili na zespół "Atleci" i zakończyło się totalną klęską drużyny młodego Antka. Ciekawe, że to właśnie jego, chłopca schodzącego z boiska ze spuszczoną głową, Grabka wyłowił spośród tłumu. I skierował do drużyny trampkarzy Wisły Kraków prowadzonej przez Mariana Kurdziela, innego świetnego fachowca.
[nextpage]Szymanowski rozwijał się szybko. Trenerzy stawiali go na niemal wszystkich pozycjach i może również dzięki temu z czasem uchodził za najbardziej wszechstronnego polskiego obrońcę. Aż do 1982 roku, ale o tym później.
Grał w reprezentacji kraju w swojej kategorii wiekowej, a jako 17-latek zadebiutował w meczu z GKS Katowice, w pierwszym zespole Wisły. Był to dość przypadkowy debiut i - jak często to w futbolu bywa, trudno mówić o szczęściu, bo wiąże się z nieszczęściem innego.
A w tym przypadku nie byle kogo, bo samego Fryderyka Monicy, doskonałego obrońcy, jednego z idoli krakowskiej publiczności, 13-krotnego reprezentanta Polski.
Tworzył on idealny, jak na tamtejsze warunki, tercet defensorów z Władysławem Kawulą i Ryszardem Budką. Wszyscy byli już dość wiekowi, każdy miał ponad trzydziestkę na karku. Ale każdy miał na koncie występy w kadrze narodowej. Zresztą, gdyby sprawdzić tabelę z sezonu 1967/68, to choć Wisła była blisko końca, z pewnością nie linia defensywna, druga najlepsza w lidze, była jej piętą achillesową.
A wejście Szymanowskiego na pewno jej nie osłabiło. Był na tyle dobry, że jako 19-latek został powołany przez Ryszarda Koncewicza do kadry narodowej seniorów. Na razie był to tylko test. "Faja" zabrał młodego defensora na treningowe tourne po Związku Radzieckim. Wypadł na tyle dobrze, że wkrótce zadebiutował w pierwszym zespole. W meczu z Irakiem. 22 lipca 1970 roku. A więc w szczególnym dla komunistycznego reżimu dniu Święta Odrodzenia. Jego futbolowy manifest nie wypadł jednak okazale i Koncewicz cofnął go na kilka miesięcy do młodzieżówki, by uzupełnił braki.
Wkrótce stał się etatowym kadrowiczem, który miejsce w jedenastce Koncewicza a potem Górskiego miał niejako z automatu. Aż do meczu z Marokiem podczas igrzysk olimpijskich w Monachium. Polska prowadziła 5:0 i nic zmienić się nie mogło. A jednak Szymanowski zaatakował zdecydowanie rywala i sam doznał kontuzji. Dziennikarze pytali: "Po co, przecież już wygraliśmy", a on odpowiadał, że każdą akcję traktuje jako wyzwanie.
Po odniesionej w Monachium kontuzji było nieco wątpliwości, czy wróci do dobrej formy, pisano, że przestał się rozwijać. Przegapił prawie całe eliminacje do mundialu w Niemczech. Wrócił na końcówkę, na mecze z Walią i Anglią. Zresztą to drugie spotkanie jest uważane za jego popis.
Wszystko szło idealnie, aż do czasu afery na mundialu. Po meczu z Argentyną Szymanowski został wzięty na badania antydopingowe. Po spotkaniu z Haiti "Bild" napisał, że jeden z Polaków "wpadł". Podejrzenia od razu padły na Szymanowskiego.
- Wszyscy zaczęli mnie wypytywać. Jak człowiek jest podejrzewany, to sobie mózg pierze: "A może było tak, że coś mi dosypali, a może jednak coś było w pierogach?". Wszystko się w głowie mieszało. Dobrze, że zdrowy chłop był ze mnie i nie brałem żadnych prochów, bo wtedy to by dopiero było... Ale ja zawsze byłem pechowcem. A wiadomo, takiemu to i w kościele wieje - opowiadał.
[nextpage]Polacy od początku uważali, że to prowokacja gazety, choć mieli wątpliwości. Górski, który został ostrzeżony przez korespondenta gazety przypisanego do naszej drużyny, zastanawiał się. W swojej autobiografii tak opisał rozmowę z Januszem Garlickim, lekarzem ekipy.
"Szymanowski ostatnio pociągał trochę nosem. A jeśli zażył jakieś krople czy inny środek przeciwko katarowi, w którym odkryto niepożądane środki chemiczne - indagowałem delikatnie lekarza.
- Wykluczone - zaprzeczał.
- A jeśli dałeś mu coś wcześniej, był przecież zaziębiony?
- Nie dałem. To jest poważny chłopiec i samowolnie nie zażyje nawet proszku od bólu głowy".
Doping rzeczywiście wykryto, ale u jednego z piłkarzy Haiti.
Szymanowski był jeszcze przez wiele lat, z przerwami, podporą kadry narodowej.
Zrezygnował z niego dopiero Antoni Piechniczek, choć jeszcze powołał go na zgrupowanie przed mundialem w 1982 roku. Grzegorz Lato w biografii Piechniczka "Tego nie wie nikt" wspomina:
"U Kazimierza Górskiego graliśmy razem na prawej flance - on na obronie, ja w ataku. Rozumieliśmy się bez słów. Kiedy jednak trener Piechniczek zaproponował Szymanowskiemu, żeby drugą połowę na jednym ze sparingów zagrał na lewej obronie, Szymanowski obrażony odparł, że on występuje tylko na prawej albo na środku.
- Nie ma sprawy - odpowiada szkoleniowiec. Ale po meczu oznajmia Szymanowskiemu, że nie widzi go w składzie na mistrzostwa.
- To wina zawodnika. Piłkarz zawsze powinien się dostosować. Antek Szymanowski zawalił, bo miałby miejsce w tej kadrze, ciągle był zwrotny, szybki. Jego sprawa - mówi Lato. - Powiedziałem mu: "Antek, bardzo źle zrobiłeś, szkoda". Też mogłem się obrazić, ale bardzo chciałem grać w tej reprezentacji."
Szymanowski nigdy się z tym nie zgodził i jeszcze po latach nie krył żalu do kolegów.
- Zostałem wyrzucony z drużyny przez Piechniczka. Ktoś powie, że sam wyjechałem. Zgadza się... ale to dlatego, że Piechniczek dał mi do zrozumienia, że nie jestem mu potrzebny. A akurat czułem ostatni zryw wielkiej formy. Tak jak nieboszczyk czuje się świetnie przed śmiercią. Na ławkę bym się nadał. Mam żal do chłopaków, do Grześka Laty, do Władka Żmudy, do Zbyszka Bońka, do Józka Młynarczyka. Mogli się za mną wstawić, ale nie chcieli. Ja w takich sytuacjach wstawiałem się za kolegami. A wiadomo, że Piechniczek był trenerem, który liczył się z opinią starszych piłkarzy. W sumie do dziś mam żal i jeszcze długo będę miał - wspominał, gdy rozmawialiśmy w 2009 roku.
Był to dla niego trudny okres. Ten najlepszy, wg. wyboru kibiców, piłkarz w historii klubu, miał zakaz wstępu na stadion wystawiony przez ludzi Bogusława Cupiała, właściciela Wisły, ale też pana życia, śmierci i wszystkiego co związane z klubem. Był na bocznym torze. Wszystko przez to, że przyjaźnił się z Henrykiem Kasperczakiem, skłóconym z Cupiałem. W sumie był to po części jego wybór. Nie przyszedł na imprezę klubową związaną z wręczeniem nagrody. Ludzie Cupiała mu nie wybaczyli.
Ostatnio pracował jako trener młodzieży w krakowskiej Akademii Młodych Orłów.
:D :D