Bartosz Bosacki: Lech potrzebuje zmian

WP SportoweFakty / Jakub Piasecki / Na zdjęciu radość piłkarzy Lecha
WP SportoweFakty / Jakub Piasecki / Na zdjęciu radość piłkarzy Lecha

Może i ktoś by mnie chciał w Lechu zatrudnić, ale ja zawsze mówię, co myślę. Nie wiadomo, czy w takim przypadku byśmy szybko współpracy nie skończyli - mówi były piłkarz tego klubu, Bartosz Bosacki.

W tym artykule dowiesz się o:

Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Mówią, że nie ciągnęło pana do pracy w Lechu po zakończeniu kariery.

Bartosz Bosacki: To tak nie wyglądało. Klub miał swój pomysł na rozstanie się ze mną. Trzeba zapytać w Lechu, dlaczego nie chcieli ze mnie skorzystać. Nie wchodziliśmy sobie przez jakiś czas w drogę, propozycji nie było. Kiedyś prezes Karol Klimczak z przymrużeniem oka rzucił w korytarzu: "nie ma oferty, bo nas na ciebie nie stać". Trochę dziwne, bo nie padło pytanie za ile i co miałbym robić. Złego słowa na klub nie powiedziałem.

Ale też w nich pan nie przebiera.

Mówię szczerze. Może i ktoś by mnie chciał w Lechu zatrudnić, ale ja zawsze mówię, co myślę. I to głośno. Nie wiadomo, czy w takim przypadku byśmy szybko współpracy nie skończyli. Obserwuję, mam swoje przemyślenia. To też zdecydowało, że z Lechem się rozstałem. Trener Jose Mari Bakero nie przyjmował innego zdania niż swoje. A ja nie bałem się opowiadać, co funkcjonuje źle.

Pan czeka na ofertę z klubu?

Mam co robić. Pracuję u siebie, na siebie. Mój dziadek był "prywaciarzem". Mój tata też. Mieli własne interesy. Ja już grając w piłkę zajmowałem się różnymi biznesami. Miałem firmę, która budowała domy i remontowała mieszkania w Poznaniu. W ilościach hurtowych. Jak wyjechałem do Niemiec, do FC Nuernberg, firma zawiesiła działalność. Po powrocie zająłem się kliniką rehabilitacyjną, dokładnie w 2007 roku. Później pojawił się też marketing reklamowy i PR. Jednym z większych projektów mojej firmy było podpisanie umowy Lecha z "s.Oliver", nazwa sponsora pojawiła się na koszulkach zespołu. Później przygotowania do Euro 2012, prezentacja piłki w Warszawie. Mamy na koncie kilka sukcesów.

ZOBACZ WIDEO Katarzyna Kiedrzynek: Trener reprezentacji mnie zszokował, łzy poleciały mi z oczu

Pod koniec kariery piłka była dla pana jakby dodatkiem.

To wszystko czym zajmowałem się dodatkowo wynikało ze świadomości, co się może wydarzyć po karierze. Przyjąłem filozofię dziadka i taty, że na swoim najlepiej.

Czym się pan obecnie zajmuje?

Działam w dwóch miejscach. Jedno z nich to wspomniany marketing reklamowy i PR. Moja firma organizowała na przykład otwarcie terminala na lotnisku w Poznaniu. Projektowaliśmy również komunikację na parkingach, cały system. Druga działalność związana jest z branżą medyczną, rehabilitacją. Jestem współudziałowcem. Jeżeli chodzi o rehabilitację, to jest to placówka największa w Poznaniu. Zajmujemy się rehabilitacją i osteopatią. Bazujemy na fizjoterapeutach, nie lekarzach. Dążymy do tego, żeby nie operować, a rehabilitować. Zabieg ma być ostatecznością. Piłkarzy Lecha też goszczę, ale bez zgody klubu. Mają oni bowiem podpisaną umowę z kliniką Rehasport. Przez jakiś czas nie było to mile widziane, ale zawodnicy nadal dzwonią do mnie i umawiają się na prywatne wizyty. Był kiedyś nawet pomysł współpracy z Lechem, ale się nie udało. Tak czy inaczej - w drogę sobie nie wchodzimy. Moje biznesy to stabilna inwestycja, mam na nie plan. Jest pomysł, żeby rozwinąć klinikę w innych miastach, projekt kiełkuje.

Jest pan w zasadzie całe życie związany z Poznaniem.

Grając w Amice codziennie z Poznania dojeżdżałem do Wronek. Nie jest tak, że nie mogę minąć granic miasta, bo się źle poczuję. Przywiązanie jest, choć nie nic na siłę. Często jestem w Warszawie z racji kontaktów z klientami. Specyficzne miasto, dużo przyjezdnych. Ale chyba tylko raz zdarzyło się, że na ulicy ktoś mi coś niemiłego powiedział. Przed meczem Legii z Ajaksem zobaczyła mnie grupka kibiców na skrzyżowaniu, gdy stałem na światłach. Zaczęli iść w moim kierunku. Jeden facet pokazał, żebym opuścił szybę. Spodziewałem się, że może być "ciekawie". A on zapytał: "panie Bartku, wygramy"?

Z Warszawą, Legią, nie zawsze miał pan jednak miłe wspomnienia.

Stadion to stadion. Zawsze usłyszysz coś na temat mamy, taty, swój. Tak jest od lat, to normalne. Wspomnienia mam różne. Raz rzucali w nas kamieniami na trybunie honorowej, gdy odbieraliśmy medale za zdobycie pucharu Polski. Była też Bydgoszcz i słynna awantura na stadionie. Najbardziej wystraszony był wtedy Krzysztof Kotorowski. Ostatni rzut karny, a przy słupku czekają kibice, żeby wbiec na murawę. Po konkursie jedenastek szybko uciekliśmy do szatni i czekaliśmy aż się kibice wyładują, by móc odebrać medale. Przestaje być to śmieszne, jak masz świadomość, że na trybunach jest rodzina. Ja nie miałem później lęku, że coś takiego może się powtórzyć. Dziś takich rzeczy jest mniej. Pamiętam jak w latach 90. nie mogliśmy wyjechać ze stadionu trzy godziny, bo służby porządkowe musiały sprzątnąć kamienie, połamane krzesełka czy inne deski. Ale brakuje mi tej piłki. Niedawno odwiedziłem w Monachium Roberta Lewandowskiego. Spojrzałem na murawę Allianz Arena i przypomniało mi się, że jeszcze niedawno grałem przecież w Bundeslidze. A to już ponad 10 lat...

Na drugiej stronie przeczytasz między innymi co Bartosz Bosacki zmieniłby w Lechu i dlaczego, jego zdaniem, władze klubu boją się podjąć ryzyko. 
[nextpage]
Karierę zakończył pan prawie sześć lat temu, choć mógł nadal grać w piłkę.

Wracając z Niemiec powiedziałem, że Lech jest moim ostatnim klubem w Polsce. Dlatego odchodząc z niego nie za bardzo rozważałem oferty z Białegostoku czy Krakowa. Wcześniej były też propozycje z Legii. Dwie lub trzy. Spotkałem się z Karolem Zarajczykiem, synem Andrzeja, ówczesnego właściciela Legii. Mówił, że mieli podejście pode mnie. Ja natomiast jasno powiedziałem: w Legii nie zagram. Tego się trzymałem. Jestem poznaniakiem i lechitą. Ale sukcesami Legii w Europie się cieszę.

Potrzebny jest pan dziś Lechowi?

Mam doświadczenie z boiska, służę radą. Numer telefonu mam cały czas ten sam.

I co by pan poradził Lechowi?

Jest kilka rzeczy, które wymagają usprawnienia.

Na przykład?

Od początku. Uważam, że po naszym mistrzostwie Polski w 2010 roku zabrakło dokręcenia śruby. Prezesi się chyba tego bali. Nikt nie podjął ryzyka, żeby wykorzystać potencjał i zrobić jeszcze lepszy wynik, na przykład w Europie. Do dziś obowiązuje skromna, wycofana polityka. Nie ma się co oszukiwać - Lech ma kilku fajnych piłkarzy, ale ich zaraz sprzeda. Taki proces będzie trwał w Polsce jeszcze długo. W każdym biznesie trzeba zaryzykować. Żaden zawodnik nie przyjdzie do Polski dla pieniędzy, bo więcej dostanie w 2. Bundeslidze. Trzeba szukać innych magnesów: Ligi Mistrzów, Ligi Europy. W tych drugich rozgrywkach Lech wypada ostatnio blado. Potrzebna jest inwestycja. Milion lub nawet pół miliona euro na sprowadzenie czterech zawodników z Polski. Wystarczy, że odpali jeden.

To w ogóle możliwe, żeby Lech zmienił swoją politykę?

Może Lech ma taką politykę, żeby wychodzić na zero, albo zarabiać? Nie wiem. Przeglądałem niedawno opracowania finansowe Bayernu Monachium. Ich zysk nie poraża, nie wystarczyłby na jedną pensję zawodnika. Tak to działa. Czytałem wywiad z panem Bogusławem Leśnodorskim. Jasno powiedział, że mieli w planie inwestować w Legię wszystko, co zarobili. Z tego co wiem, wkładali nawet więcej, niż mieli, a Liga Mistrzów trochę pomogła im odetchnąć. Do czego zmierzam - to dobra metoda. Byłem przekonany, że Legia po awansie do fazy grupowej Ligi Mistrzów będzie dla reszty nieosiągalna. Jest inaczej. Być może to ostatni rok, żeby wejść na jej poziom, chociażby poprzez awans do fazy grupowej Ligi Europy. Dałoby to Lechowi oddech, możliwość zatrzymania zawodników, którzy są. Ale do takich spraw potrzebny jest dyrektor sportowy.

Którego w klubie nie ma.

I to kolejna kwestia. Zawsze to powtarzałem. Inaczej idzie się z prośbą jako pracownik do prezesa i syna właściciela, a inaczej do dyrektora sportowego, który jest łącznikiem tych funkcji. W przeciwnym razie najczęściej wygląda to tak - szkoleniowiec mówi do prezesa: potrzebuje milion euro na transfery. Prezes odpowiada: nie. I koniec tematu. Trener drugi raz nie idzie.

A prezes ma go z głowy.

Chodzi o proste relacje. Konieczny jest łącznik. W większości klubów tę funkcję sprawują osoby z nazwiskiem, z szacunkiem z jednej i drugiej strony. Myślałem, że taką funkcję obejmie w Lechu Piotr Reiss.

W Legii dyrektorem sportowym jest Michał Żewłakow. 

I mi się to bardzo podoba. Były kapitan, szanowany przez zawodników, zarząd, z własnym zdaniem. Żewłakow wie, jak wygląda szatnia. W Poznaniu prezesi jej nie czuli, nigdy nie przekonali się na własnej skórze, co dzieje się na boisku, w autobusie, głowie piłkarza, bo w piłkę nie grali. Piłkarze Lecha ze Stjarnanem w eliminacjach Ligi Europy (2014 rok - red) przegrał mecz w głowach. Trener Rumak najbardziej doświadczył, co to znaczy nie być piłkarzem. W trudnym momencie nie wiedział jak zareagować. Czasem wystarczy jedno słowo, w odpowiednim momencie, do odpowiedniej osoby. Żewłakow potrafił przyznać się do błędu, wziąć na siebie zatrudnienie Besnika Hasiego. W Lechu przez długi czas odpowiedzialność była rozmyta.

Może celowo?

Trzeba pytać w klubie.

Źródło artykułu: