Jan Żurek: Musimy umierać za Górnika Zabrze, inaczej się nie utrzymamy

PAP / Bartłomiej Zborowski
PAP / Bartłomiej Zborowski

- Dla mojego Górnika zrobię wszystko. Trzeba za ten klub umierać - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty trener Górnika Zabrze, Jan Żurek.

WP SportoweFakty: Zastał pan drużynę podłamaną?

Jan Żurek: A czego się pan spodziewał? Górnik był na ostatnim miejscu. Teraz pojawiło się światełko w tunelu. Mamy dużą szansę, żeby uchronić klub przed spadkiem. Trzeba było scalić piłkarzy. Oni muszą stanowić zespół. Ludzie, którzy znajdują się w kadrze meczowej, powinni być skoncentrowani na celu. Jeśli tego nie zrobią, będziemy tylko zlepkiem indywidualności.

Stąd przesunięcie do rezerw Pawła Golańskiego, Macieja Korzyma i Łukasza Madeja?

- Golański i Korzym nie byliby w stanie nam pomóc ze względu na dyspozycję. U Madeja jest to kara dyscyplinarna.

Był dalszy ciąg historii w Krakowie?

- Nie, po prostu go przesunąłem. Nie muszę się z tego tłumaczyć. Zrobiłem zmianę, a cała Polska widziała zachowanie zawodnika.

A z czego wynikała roszada?

- A dlaczego miałbym tego nie zrobić? Madej jest tutaj świętą krową? Wykorzystałem swoje prawo. Mieliśmy sporo sytuacji, ale nie potrafiliśmy ich wykorzystać. Chciałem wzmocnić siłę ataku, więc wprowadziłem Szymona Skrzypczaka. Zachowanie Łukasza to nie moje zmartwienie. On, z racji wieku i doświadczenia, powinien w sytuacji Górnika być pozytywnym wzorem. Rzucanie klubową koszulką to profanacja. Trzeba być częścią drużyny. Piłkarz nie może nie akceptować zmiany albo taktyki. Nie pozwolę na to. Każdy, kto mnie zna - wie, że wszystko podporządkowuję drużynie. Jeżeli ktoś się wyłamuje, zostaje odsunięty.

ZOBACZ WIDEO 4-4-2: race na boisku podczas PP. "Lech powinien przysłać Malarzowi wagon whisky" (źródło TVP)

{"id":"","title":""}

W szatni potrzebowaliście wielu rozmów?

- Tak. Cały czas dyskutujemy, bo bez tego niczego nie wskóramy. Chodzi jednak głównie o ciężką pracę.

W Górniku trzeba było dotrzeć do głów?

- Najlepiej psychologa zatrudnić. Byłoby najprościej.

Mówią, że dobry trener musi być dobrym psychologiem.

- To prawda, kształcono mnie na omnibusa. Studia, szkolenia i zbieranie doświadczenia zrobiły swoje. Nie potrzebuję psychologa. Musiałem wiedzieć wszystko, ale najważniejsza pozostaje praca. Drużynie trzeba dać program, który wydobędzie z zawodników wszystkie najlepsze cechy. Zespół musi czuć, że robi postęp. Wtedy odzywają się pozytywne emocje.

A kiedy tego nie czuje, za trenerem nie pójdzie.

- Pewnie. Jeśli się tylko gada, a nie ma efektów, chłopcy zaraz to wyłapują. Mam wielu doświadczonych piłkarzy. Oni wiedzą, na czym ten sport polega.

Długo nie było pana w piłce na najwyższym poziomie. Czuł pan obawę przed wejściem do szatni?

- Nie żartujmy. Jestem zawodowym trenerem, pracowałem przecież w dużych klubach, posiadam wiedzę i doświadczenie. W kadrach byli zawodnicy o głośnych nazwiskach, reprezentanci Polski. I sobie radziłem. Dlaczego miałbym mieć kompleksy?

Drużyna szybko zaczęła pana słuchać?

- A jak pan to sobie wyobraża? Jeżeli ktoś nie słucha, to niech lepiej nie wchodzi do szatni.

Co poszło źle, że na długo wypadł pan z obiegu? Przecież w sezonie 2002/03 doprowadził pan GKS Katowice do trzeciego miejsca, "Piłka Nożna" wybierała pana trenerem sezonu.

- Nie zatrzymuję w głowie zbyt wielu obrazków. Ostatnio pokazywali mecz, w którym prowadzony przeze mnie Widzew Łódź wygrał na boisku Lecha Poznań 5:3, grając w dziewiątkę. Śmiałem się, że fajnie wtedy wyglądałem, ale nie pamiętam wszystkiego. Nie rozdrapuję historii, bo nie mam na to czasu. Wracając do pytania, podejmowałem złe wybory. Nie byłem nastawiony na komercję: nie chodziłem za swoimi sprawami. Nie miałem też ciśnienia na obecność w mediach. Kiedyś biło się o mnie pół Polski, 10 klubów naraz. Wówczas pieniędzy w piłce było niewiele. Straciłem mnóstwo kasy jako trener GKS, ale co zrobić? Praca trenera jest często niewdzięczna.
 
Jak wspomina pan zarządzanie Piotra Dziurowicza?

- Przychodziłem do Katowic trzykrotnie i nigdy nie było pieniędzy. Za pierwszym razem ściągał mnie świętej pamięci Marian Dziurowicz. Jemu można poświęcić kawałek rozmowy. Jeśli on powiedział słowo, to ono ciałem się stało. Był piekielnie prawdomówny. Na resztę spuśćmy zasłonę milczenia.

Nie stuknęła panu "60", ale w Ekstraklasie jest pan najstarszym trenerem. Nadszedł czas młodych?

- Nie mam nic przeciwko nim, ale proszę zauważyć, kiedy ludzie odnoszą sukces. Każdy by chciał wypłynąć jak Jose Mourinho. Tak się nie da. W plemionach indiańskich starszyzna ma najwięcej do powiedzenia. U nas nie szanuje się ludzi, a co dopiero autorytety. Trzeba mieć odpowiednie doświadczenie. Wielu ludzi nie jest wykorzystywanych przez kluby, choć mogliby podpowiedzieć jak sterować. U nas często do zarządzania bierze się młodych, którzy nie mają o tym pojęcia. Powinni się dopiero uczyć, a nie podejmować decyzje. Najgorsze, że podobnie jest ze szkoleniem młodzieży. W Polsce to pusty slogan. Do tej roboty powinno się brać najlepszych. Ilu wykształconych trenerów z UEFA PRO jest bez pracy? Nie wykorzystujemy fachowców, co świadczy o złym zarządzaniu.

A może bierze się to z dynamicznego rozwoju futbolu?

- Nie jestem trenerem starej daty. W sztabie mam doświadczonych i młodych. Na początku lat 90. wprowadziłem do Górnika monitoring zawodników. Wtedy u nas mało kto o tym słyszał. Ściągałem książki piłkarskie z Zachodu, a dziś mamy Internet.
[nextpage]Wróćmy do Górnika. Co zrobić, żeby utrzymać go w Ekstraklasie?

- Trzeba pokazać, że jest się gotowym za niego umierać. Mam pomysł, realizuję go, ale nie będę o tym opowiadał mediom, żeby nie ułatwiać przeciwnikom pracy.

Kibice często was wygwizdywali.

- Mamy bardzo dobrych fanów, którzy wychowali się na świetnych wynikach. Górnik to drużyna pokoleniowa. Na trybuny często przychodzą dzieciaki tych ludzi, którzy kibicowali jeszcze mi. Są wymagania: można przegrać, ale trzeba zostawić serce na boisku. Właśnie z tym bywało różnie. Jeśli się umiera za Górnika, ludzie na stadionie potrafią docenić ten wysiłek.

A co ze ściąganiem koszulek z piłkarzy? To już poniżanie.

- Swojej bym nie oddał. Biłbym się o nią.

Kiedy przejmował pan ten zespół, był on jak gorący kartofel. Nie wiadomo, jak się za niego zabrać.

- Nie dywagowałbym na ten temat. Wiedziałem, kto i na jakich warunkach chciał wziąć Górnika. Jestem pracownikiem klubu, który ma go głęboko w sercu. Tu się wychowałem, tutaj zaczynałem przygodę z piłką, grałem i później zostałem trenerem. Trochę mnie przy Roosevelta nie było, ponieważ ruszyłem w Polskę, ale Górnikowi się nie odmawia. Kiedy członek rodziny jest chory, trzeba mu pomóc. Dla tego klubu zrobię wszystko.

W rozmowie z "Przeglądem Sportowym" powiedział pan, że budzi się w środku nocy i myśli o drużynie.

- Nie robiłbym z tego rzeczy nadzwyczajnej. Podejrzewam, że każdy szkoleniowiec myśli o swojej drużynie w dzień i w nocy. Jeżeli tego nie robi, to źle. Musimy żyć swoją pracą. Śnią mi się elementy piłkarskie. Wiem, brzmi zabawnie, ale mówię prawdę. Podjęliśmy się bardzo ciężkiej pracy. Stworzyliśmy sztab, który połączył pierwszą i druga drużynę. Jest nas niewielu, a obowiązków sporo. Jesteśmy tu od rana do wieczora. Często przychodziliśmy pierwsi, a wychodziliśmy ostatni. Trzeba oddać się całym sercem i duszą. Nam jest o wiele łatwiej, bo wywodzimy się stąd. Mieszkam też blisko stadionu. Muszę uratować swój klub.

Bycie kibicem Górnika przez długie lata to droga z nieba do piekła. Od pięknych chwil po widmo spadku.

- Niedaleko jest kościół pod wezwaniem świętego Józefa, ale świątynię mamy też na stadionie. Górnik to świętość. Sławi i będzie sławił Zabrze przez długi czas. Jesteśmy na dole tabeli, a kibiców wciąż przychodzi bardzo wielu.
 
Jan Banaś opowiadał, że ludzie - by tylko obejrzeć mecz - wspinali się na drzewa.

- Bo tak było. Miałem szczęście, wstęp dla osób z klubu był wolny, często też podawaliśmy piłki. Pamiętam, że raz, przed Wielkimi Derbami Śląska rozgrywaliśmy jako trampkarze mecz z Ruchem Chorzów. A potem mogliśmy obejrzeć spotkanie z wysokości płyty.

Ludzie zniszczyli Górnika?

- Nic nie dzieje się bez przyczyny. Przed nami sporo pracy, by stworzyć zdrowy organizm. Musimy to zrobić dla ludzi, którzy kochają ten klub. Trzeba pracować z wychowankami. Chcemy, by drużyna miała solidne podwaliny i nie borykała się z "tąpnięciami górniczymi" jak teraz. Kiedyś trzeba będzie porozmawiać o wszystkim, co zostało zrobione źle. Nie po to władze miasta ratują klub przed finansową katastrofą i nie po to budują stadion, żebyśmy zamykali stawkę.

Przeczytałem, że jednym z ostatnich pracowników klubu, który oddałby za niego życie, był świętej pamięci Krzysztof Maj.

- Życie nie zna pustki, może ktoś taki jeszcze się wykreuje. Pewnie znaleźlibyśmy sporo osób, które mają w sercu nasz herb. Trzeba kochać Górnika, żeby chcieć mu pomóc. Ludzi pokroju Krzyśka zawsze jest bardzo szkoda. On robił i zrobiłby dla klubu wiele, a odszedł w młodym wieku.

Śmierć Maja bardzo pana zabolała?

- Byliśmy przyjaciółmi. To człowiek bardzo oddany i serdeczny, więc sporo osób czuło do niego sympatię. Umarł na moich oczach. Po prostu zasłabł, trzymając w ręku kromkę chleba. Jakby pan się czuł?

Nie potrafię odpowiedzieć.

- To trauma do końca życia. Odebrałem tę sytuację jako przesłanie. Zastanawiałem się nad tym kiedyś. O co chodziło? On umarł przy mnie, a teraz jestem trenerem Górnika. Nie wiem, czy to jakiś znak. Chyba tak. Nie umiem sobie tego wyjaśnić.

Załamał się pan po tamtym zdarzeniu?

- Właśnie nie. Dało mi to dużo siły. Zmieniłem się, dostałem mentalnego kopa. Zauważyłem, że życie jest kruche i nic nie warte. Jeśli mogę zrobić coś dla mojego Górnika, nie zawaham się. Warto wykonać pracę, której efekty będą istotne dla ciebie i wielu ludzi.

Po śmierci Maja nawet obóz został źle zorganizowany.

- Jeżeli odchodzi człowiek-orkiestra, to problem musi być duży. Przez jego ręce przechodziło wszystko. Zawsze szykuje się jakichś następców, a tu umarła osoba bardzo młoda. Krzysiek znał organizację klubu od podstaw, przesiadywał w nim całymi dniami. To był bardziej jego dom niż ten, w którym faktycznie mieszkał.

Rozmawiał Mateusz Karoń

Źródło artykułu: