Film dokumentalny pt. "Kill the referee", nakręcony podczas Mistrzostw Europy w 2008 roku, przedstawiający pracę arbitrów podczas owej imprezy, po raz pierwszy właściwie pokazał, jak trudnym zajęciem jest sędziowanie meczów, zwłaszcza tych prestiżowych, cieszących się ogromną popularnością. Reżyser Yves Hinant oprócz samych wydarzeń boiskowych pokazał także zupełnie ludzką stronę życia czołowych futbolowych rozjemców, a więc stronę, o której istnieniu właściwie się nie pamięta. Sędziów dawno przestało się postrzegać jako homo sapiens.
Materiał Hinanta doskonale zobrazował trudy pracy sędziowskiej i jednocześnie dał odpowiedź na pytanie, dlaczego arbitrzy popełniają błędy. Błyskawiczne tempo gry, masa zawodników, wymagających wzrokowej kontroli, minimalne spalone, ciężkie do uchwycenia nawet przez dziesiątki kamer - powodów jest mnóstwo. Ale innym ważnym aspektem dokumentu Hinanta było pokazanie także tych sytuacji, w których sędzia miał rację, a mimo to, paradoksalnie, stał się obiektem krytyki, a nawet zaczepek i prześladowań. Najlepszym przykładem tego typu ofiary jest Howard Webb, obecnie wróg narodu polskiego. Doskonale pamiętamy, jakie stworzono mu piekło, choć powtórki po meczu Austria-Polska wyjaśniają, że arbiter mylił się, ale na niekorzyść... Austrii.
Tym razem padło na Daniela Stefańskiego, choć skala jest inna, bo krajowa, a nie europejska. W 93 minucie spotkania sędzia odgwizdał rzut wolny pośredni dla Legii, po którym Maciej Iwański pogrążył Cracovię. Zazwyczaj w takich sytuacjach arbitrzy pokazują żółtą kartkę golkiperowi przetrzymującemu zbyt długo piłkę. Upomnienie to w gruncie rzeczy nie rozwiązuje jednak problemu - żółty kartonik jest zbyt lekką karą, by oduczyć bramkarzy gry na czas. A przecież tępienie tego typu zachowań powinno stać się priorytetem. Zwłaszcza, jeśli ma się do tego prawne możliwości (art. XII regulaminu gry w piłkę nożną FIFA).
Pretensje do sędziego są zatem nieuzasadnione. Co oczywiście nie zmienia faktu, że zawsze znajdą się tacy, dla których przepisy nie są najważniejszym punktem odniesienia. Dopóki jednak one obowiązują - jakie by one nie były - należy się im podporządkować. Choćby i po to, by nie dopuścić do sytuacji, że każdy robi to, co żywnie mu się podoba.
artur.wisniewski@sportowefakty.pl