Sportowo nie straciłem na przyjściu do KSZO - rozmowa z Michałem Wróblem, bramkarzem KSZO Ostrowiec Św.

Rewelacyjne warunki fizyczne i coraz lepsza gra - to najkrótsza wizytówka bramkarza pomarańczowo-czarnych. O boiskowym pechu, powrotach do Górnika Zabrze i sympatii do pewnego trenera portalowi SportoweFakty.pl opowiedział golkiper KSZO, Michał Wróbel.

Anna Soboń:I liga zrobiła się wyjątkowo nieprzewidywalna.

Michał Wróbel: No ciekawa zrobiła się ta nasza liga. Szansa na wytypowanie poprawnego wyniku to teraz już niemal tak, jak trafić szóstkę w totka. To jest specyficzna liga, gdzie każdy z każdym może wygrać. Nawet Widzew, osiągając remis, który - nie ujmując nic Motorowi - ale powinien ten mecz u siebie wygrać.

Jakie były początki Michała Wróbla z piłką nożną?

- Zaczęło się to wszystko od tego, że tak jak tata chciałem grać na obronie i zacząłem przygodę z piłką właśnie jako obrońca w Górniku Zabrze. Ale mi się znudziło, dlatego, że nie grałem i poszedłem sobie do Sośnicy Gliwice. Jakoś tak wyszło, że na którymś meczu nie było bramkarza, więc wsadzili mnie między słupki i tak już zostało.

Górnik szybko się o ciebie upomniał.

- Bardzo szybko. Bo jak już zacząłem jeździć jako bramkarz na różne kadry, to jednak stwierdzili, że skoro mam u nich kartę, to powinienem wrócić do Zabrza. W wieku 15 lat zacząłem trenować z pierwsza drużyną. Tam właśnie przeszedłem praktycznie wszystkie szczeble piłkarskie.

Jak to jest jak młody chłopak wchodzi do szatni wielkiego Górnika Zabrze i trenuje razem z seniorami?

- Powiem szczerze, że czasy były zupełnie inne i jak się wchodziło do szatni to mówiło się "dzień dobry", "proszę Pana". Bo jak siedział Jasiu Urban (przepraszam, Pan Jasiu Urban – śmiech), który był wtedy dwa razy starszy ode mnie, to tak musiało być. Innym takim, zawodnikiem był Marek Piotrowicz i oni mieli… dzieci w moim wieku. Teraz jest zupełnie inaczej i nie mówię tylko o KSZO. Młodzież przychodzi i myśli, że jest już gwiazdą. Przyjdzie taki 17 czy 18-latek na trening i on jest obrażony, że musi wziąć piłki, ale takie są reguły. Kiedyś jak starszy zawodnik coś powiedział, to bez żadnego grymasu wszystko się robiło.

Po Górniku trafiłeś do Włókniarza Kietrz, ale nie zagrzałeś tam długo miejsca.

- Tak, po pół roku trener Piechniczek mnie ściągnął do Górnika, bo byłem przydatny klubowi i... trzy miesiące miałem kontuzję. Później znowu wywalczyłem sobie miejsce w składzie ekipy z Zabrza. Zagrałem cztery mecze, dostałem trzy żółte kartki, a że miałem jeszcze jedną z Pucharu Polski, to musiałem pauzować i znowu wypadłem. Już później w Zabrzu nie zagrałem i przeszedłem do Szczakowianki Jaworzno.

To była nagła decyzja?

- Dołączyłem do chłopaków na dwa dni przed meczem w II lidze. Nie było to miłe uczucie, bo przychodzisz na mecz i znasz... dwóch zawodników. Po numerach ich wołałem, ale człowiek sobie zawsze poradzi. W prawo, w lewo wszędzie krzyczy się tak samo (śmiech). Pograłem tam rok… Tzn. grałem pół roku, kolejne sześć miesięcy się leczyłem.

Zaliczyłeś awans ze Szczakowianką do wyższej ligi.

- Tak, awansowaliśmy po barażach z Radomskiem. Wygraliśmy u siebie 2:0, przegraliśmy na wyjeździe 0:1. Później się zaczęła liga i wypadłem ze składu.

Jaka była tego przyczyna?

- Tam przyszedł bardzo miły trener, tylko chyba mnie trochę nie lubił (śmiech). Strasznie mi się kazał odchudzać. Za jego czasów ważyłem 92 kg. Jak wiał wiatr, to się trzymałem słupka. Byłem tak słaby, że piłki nie mogłem kopnąć na 40-50 metrów. Ja wiem, że moja optymalna waga to jest około 100 kg – to taka waga, w której się najlepiej czuję.

Zamykając tamten temat - co to był za trener?

- Marek Motyka, który po pewnym czasie dał mi szansę. Zagrałem w trzech meczach, odstawił mnie na kolejne trzy. Wskoczyłem znowu potem do składu i przy świętowaniu bramki na 2:0, strzelonej przez Marka Kupisza z Amicą Wronki, skacząc do góry… naderwałem ścięgno Achillesa. Pomijając niesamowity ból, kontuzja była komiczna, bo nikt nie wiedział co mi się stało, bo wszyscy patrzyli pod drugą bramkę, a tutaj chłop leży. Jak już leżałem, to się ocknąłem w szpitalu i leczyłem się sporo, bo ponad cztery miesiące.

I znowu wróciłeś do Zabrza.

- Chciałem zostać w Jaworznie, ale Górnik się nie zgodził i musiałem wrócić do mojego macierzystego klubu na pół roku i przez ten czas zagrałem w lidze trzy spotkania. Miałem zagrać cztery, ale ostatnim meczem była konfrontacja Górnika ze Szczakowianką w Jaworznie. Był to mecz o utrzymanie się w lidze Szczakowianki i jakoś nie było mi dane stanąć miedzy słupkami. Ale wtedy byłem już dogadany z Wisłą Kraków.

Tam też nie dane było ci wiele grać.

- Zagrałem jeden mecz przez 3,5 roku. Takiego miałem pecha, że trafiłem do najlepszego klubu w Polsce i co chwila miałem jakieś problemy zdrowotne. Nie wiem, może nie byłem wtedy jeszcze przygotowany na tak ciężkie treningi. Narzekałem na kręgosłup albo na piątą kość śródstopia, w której mam śrubę. W pachwinie na dodatek mam włożone siatki. Co się wyleczyłem i wróciłem do jakiegoś poziomu, to znowu były jakieś problemy i konieczna przerwa.

Kolejnym przystankiem była Unią Janikowo.

- Po 2,5 roku miałem tego pecha, że spadliśmy z ligi po dwumeczu z Wartą Poznań. Później nie udało nam się awansować. Dziwnym trafem Flota Świnoujście nie dostała kary za nieuprawnionego zawodnika, a wszyscy inni dostają za to kary. Dlaczego zawodnik, który zagrał w dziewięciu meczach nie mając pozwolenia na prace w Polsce nie dostał żadnej kary, to tylko oni wiedzą.

Pech cię opuścił?

- Prawda jest taka, że zagrałem prawie we wszystkich spotkaniach w barwach Unii i przez 2,5 roku nie miałem urazu, który wykluczałby mnie z treningu na dłużej niż jeden dzień. Wszyscy mówili, że 1,5 roku to miałem na prawdę dobrej gry i w rankingach byłem na górze, ale czas było już coś zmienić.

I trafiłeś do KSZO...

- Zadzwonił do mnie wtedy jeszcze trener Jojko, w klubie się dogadałem i przeprowadziłem się do Ostrowca.

Nie żałujesz mimo wszelkich trudności jakie są w klubie?

- Nie żałuję, bo sportowo na pewno nie straciłem na przyjściu tutaj. Żałuję, że nie grałem od początku, ale swoje miejsce wywalczyłem po pięciu kolejkach.

Po wysokiej porażce z Wartą Poznań.

- W przypadku bramkarza po wysokiej porażce i puszczeniu kilku bramek to nawet wypada dać mu psychicznie odpocząć. Zdarzają się mecze, że przegrywa się wysoko a i tak to bramkarz jest najlepszym na boisku. W moim przypadku, to nie tylko wysoka porażka przyczyniła się do tego, że zastąpiłem w bramce Waldka Sotnickiego. Złożyły się na to również poprzednie mecze. On chyba nie był przygotowany psychicznie do gry w I lidze. Jako bramkarz może i miał umiejętności na I ligę, ale przyszedł tutaj z Wieliczki, której nic nie ujmując, ale przychodziło tam na mecze może 500 osób, a na wyjeździe maksymalnie trafiało się 2000 na trybunach. W debiucie musiał wyjść na stadion Górnika w Zabrzu, gdzie było 15000 ludzi. Psychicznie niestety się spalił co było już widać na rozgrzewce.

Liczyłeś na występ w Zabrzu?

- Akurat po cichu liczyłem, że zagram na Górniku, bo poczynając od sprzątaczki, przez woźnego, ochronę - praktycznie znam tam wszystkich. Miałem 9 lat jak tam zaczynałem i przeszedłem praktycznie wszystkie szczeble w tym klubie. Bardzo miło mi było, kiedy ludzie, z którymi nie widziałem się tyle czasu, podchodzili przywitać się, porozmawiać. Grupy tworzące doping na Górniku w sporej liczbie pochodzą z mojego osiedla. Widuję się z nimi za każdym razem, gdy jestem w rodzinnych stronach.

Chciałbyś jeszcze kiedyś zagrać w Zabrzu?

- Wywodząc się z Zabrza, chciałbym jeszcze kiedykolwiek dostać szansę, żeby tam zagrać. Choćby na obronie. Mógłbym nawet z chorągiewką biegać (śmiech).

Źródło artykułu: