Przed rozpoczęciem sezonu były prezes Polskiego Związku Narciarskiego Apoloniusz Tajner nie wykluczał, że któryś z polskich reprezentantów może nawet włączyć się do walki o najwyższe cele w Pucharze Świata. Mimo niemrawego początku w wykonaniu reprezentantów Polski, były trener Adama Małysza wciąż nie traci optymizmu.
Bogumił Burczyk, dziennikarz WP SportoweFakty: Co zmagania w Skandynawii powiedziały nam o kondycji skoków narciarskich w naszym kraju? Jest źle czy wciąż mamy powody do optymizmu?
Apoloniusz Tajner, były prezes PZN, obecnie poseł na Sejm X kadencji: Musimy spojrzeć szerzej. Przeprowadzamy analizę wyłącznie na podstawie wyników w Pucharze Świata. Osobiście cieszy mnie co innego. Oceniam kondycję polskich skoków narciarskich pozytywnie. Jest sporo młodych zawodników, prezentujących poziom zbliżony do naszych czołowych zawodników. Myślę, że w Wiśle pojawi się więcej powodów do optymizmu. Widać, że Polacy nie są jeszcze w optymalnej formie. W Lillehammer skakali trochę zbyt kanciasto. Nie zabrakło dynamiki w nogach, lecz próby wyglądały chaotycznie pod względem techniki.
W Ruce zaś ten aspekt się poprawił, ale znowu zabrakło nieszczęsnej dynamiki. Nasi reprezentanci byli za bardzo spięci i usztywnieni. Brakowało swobody. Nie martwiłbym się jednak na zapas, bo regularność i rozluźnienie przyjdą z czasem. Wszyscy byliśmy ciekawi początku sezonu. Pewnie liczyliśmy na więcej. Staram się natomiast patrzeć w przyszłość. Pozycja wyjściowa pozwala mierzyć wyżej i oczekiwać lepszych wyników. To jak najbardziej realne.
ZOBACZ WIDEO: Tego nie powstydziłby się nawet Ronaldo. Co za bramka!
W niedzielnym konkursie Biało-Czerwoni wypadli przyzwoicie, choć los im sprzyjał.
Ruka rządzi się swoimi prawami. Wiatr często tam rozdaje karty. W niedzielę było podobnie, dlatego nie wszystko jest miarodajne. Faktycznie, nie mamy powodów, by narzekać na końcowe rozstrzygnięcia, bo wszystko zakończyło się całkiem nieźle.
Więc nie traci pan zaufania do trenera Thomasa Thurnbichlera?
Cieszę się, że dołączył do niego Alexander Stoeckl. Thomasowi Thurnbichlerowi wciąż brakuje doświadczenia trenerskiego. Pracował przede wszystkim z młodszymi skoczkami, gdzie skrupulatnie realizuje się plan szkoleniowy. Teraz ma do czynienia z mieszaną grupą. Tym bardziej, że Wąsek i Zniszczoł to już dojrzali skoczkowie, mimo że najmłodsi w pierwszej kadrze.
Współpracując z takimi zawodnikami, trzeba wykazać się sprytem i doświadczeniem, reagować na bieżąco, a nie kurczowo trzymać się pierwotnych założeń. To nie zawsze zdaje egzamin. Zarówno Stoeckl, jak i Thurnbichler są Austriakami. Widać, że darzą się sympatią. Dobrze, że trener polskich skoczków ma z kim przedyskutować bieżącą sytuację i nie musi rozwiązywać w pojedynkę problemów. To wielki atut naszego sztabu szkoleniowego.
Mamy szansę, żeby powalczyć o podium w Wiśle?
Na razie się nie zapowiada. Z drugiej strony najlepszym, którzy zbudowali najwyższą formę na początek sezonu, sprzyjało szczęście, biorąc pod uwagę warunki. Sprawa jest otwarta. Skacząc u siebie, na dobrze znanym obiekcie, zaliczając się do szeroko pojętej czołówki światowej, można myśleć o znaczącej poprawie wyników. Ja w to wierzę.
Kto jest liderem polskiej kadry?
Trudno wyczuć. Wydaje mi się, że Paweł Wąsek. Jest najrówniejszy, najbardziej dynamiczny. Postawiłbym w tej chwili na niego. W skali sezonu natomiast na Kamila Stocha. Jego nogi lepiej pracują. W ubiegłym roku był przemęczony. W poprzednim sezonie właściwie całej grupie dawało się we znaki przetrenowanie. Teraz myślę, że uwolni swój potencjał. Musi nabrać swobody, co nie zawsze jest łatwe, ale niewątpliwie go na to stać. Trenuje indywidualnie z ciekawymi nazwiskami, Doleżalem i Kruczkiem. To działa na jego korzyść. Jestem o Kamila dziwnie spokojny.
Więc nie wycofuje się pan z naszej wcześniejszej rozmowy? Polacy zaprezentują się w tym sezonie dużo lepiej?
Myślę, że będziemy mieli powody do radości.
W niedzielę w rozmowie z nami członek zarządu PZN Rafał Kot, zauważył, że skocznia może być dopiero gotowa na weekend. Powiedział, że czasami strzelamy sobie w kolano i nie wykorzystujemy atutu własnego obiektu. Zgadza się pan z takim sformułowaniem?
Nie. Wszyscy widzimy, jaka jest pogoda. Trudno było przygotować obiekt wcześniej. Również w niedzielę rozmawiałem z Andrzejem Wąsowiczem, który przekazał mi, jaki jest etap przygotowań w Wiśle. Jeśli powiedział, że sytuacja jest pod kontrolą, a skocznia zostanie oddana do użytku na czas, pozostaję spokojny. Pojawiały się różne doniesienia. Nawet takie, że Puchar Świata jest zagrożony.
Dobrze, że czarny scenariusz się nie ziści. Nie mogliśmy strzelać armatkami, bo do tego potrzeba mrozu. W tej chwili korzystamy ze specjalnej maszyny do produkcji śniegu, która radzi sobie niezależnie od temperatury powietrza i przyjechała ze Szczyrku.
Usypano trzy duże hałdy śniegu na Przełęczy Kubalonka, a materiał można dowozić ciężarówkami. Zeskok jest prawie gotowy, już w poniedziałek na obiekcie pojawią się deptacze. Ufam Andrzejowi Wąsowiczowi, a on przekazał mi, że skocznia zostanie przygotowana wcześniej. Nie wiem, czy będzie można oddawać próby we wtorek, czy w środę. Z drugiej strony okres treningowy jest za nami, a właśnie w jego trakcie buduje się formę. To, czy oddamy dwa, trzy skoki więcej w Wiśle, nie ma żadnego znaczenia.
Czasem nawet zawodnicy najlepiej spisują się w pierwszej próbie, potem zaczynają kombinować, dążąc do perfekcji i osiągają odwrotny skutek. Nie widzę żadnej niesprawiedliwości z tytułu tego, że skocznia nie jest jeszcze gotowa. Trudno było przewidzieć, że do początku grudnia nie doczekamy się nawet trzech mroźnych nocy, dzięki czemu moglibyśmy zgromadzić odpowiednią ilość śniegu i ją rozprowadzić. Nie mamy wpływu na uwarunkowania zewnętrzne. Nie szukałbym winnych na siłę.
Może więc wina leży po stronie FIS-u, a kalendarz startów powinien zostać przygotowany inaczej?
Wcześniej były dwa albo trzy przypadki, gdy rywalizacja w Pucharze Świata zaczynała się w Polsce, jeszcze w listopadzie. Z tym, że wówczas już pod koniec października maszyny produkowały sztuczny śnieg. Grudzień wydawał się sensowny, bo zawsze w tym okresie zdarzały się jakieś mrozy. Aura zaskoczyła organizatorów, którzy jednak stanęli na wysokości zadania. Myślę, że przyjdzie styczeń, inne pogodowe zawirowania. Pewnie łatwiej byłoby wyprodukować śnieg, ale trudniej wbić do kalendarza startów. PZN nie ma wyjścia i musi przyjąć termin wskazany przez FIS.
W sobotę kibicom nie zaserwowano antyreklamy skoków narciarskich? Przedłużający się konkurs mógł zrazić kibiców do dyscypliny. Zwłaszcza tych, śledzących zmagania rzadziej.
Z jednej strony antyreklama, z drugiej tak to wygląda. Jedyne, co można byłoby zrobić, to rozpocząć Puchar Świata później, żeby nie narażać się na zmienność pogody, charakterystyczną dla listopada. Z inauguracją nie można zwlekać w nieskończoność, w grudniu musiałaby się odbyć najpóźniej. Ewentualnie można było jeszcze wdrożyć skakanie hybrydowe, z lądowaniem na igielicie.
W przypadku trudnych warunków istnieją procedury pozwalające przeprowadzić konkurs. Z tym, że one są takie, jakie zastosowano w Ruce. Żonglowanie belkami, liczne przerwy, zmienny wiatr. Takie są realia. Jest lepiej niż wcześniej. Kiedyś trzeba było serię odwoływać i puszczać zawodników od nowa, gdy zmieniały się warunki. Konkursy potrafiły trwać nawet pięć godzin.
Kontrowersji w ostatnich latach nie brakuje. Wiele mówiło się o kontrowersyjnych decyzjach sędziów, zmaganiach trwających w nieskończoność.
Trudno wygrać z pogodą, która dyktuje warunki. Co możemy poradzić? Zrezygnować z uprawiania tego sportu? W ciągu sezonu odbywają się również piękne konkursy, atrakcyjne dla kibiców. Uwarunkowań zewnętrznych nie przeskoczymy.
Rozmawiał Bogumił Burczyk, dziennikarz WP SportoweFakty