To była euforia. Po obronionym rzucie karnym przez Wojciecha Szczęsnego ze szczęścia oszaleli piłkarze, kibice, w tym dziennikarze i eksperci w swoich programach. Takiej chwili radości nie widzieliśmy chyba od... lipca 2016 roku, gdy reprezentacja Polski Adama Nawałki wyeliminowała w serii "11" Szwajcarię i awansowała do ćwierćfinału mistrzostw Europy.
Ekstaza, jaka zapanowała po wygranym finale baraży z Walią pokazuje tylko, jak bardzo polscy kibice są spragnieni sukcesu.
I jak bardzo spadły oczekiwania wobec drużyny narodowej po koszmarnych meczach w pierwszej fazie eliminacji do EURO 2024. Wystarczyło pokazać charakter, nie pęknąć i być drużyną w starciu z bardzo przeciętną Walią.
Trzeba chwalić za awans, bo to było we wtorek najważniejsza. Chwalić trenera za dobre wybory i wytrzymanie presji, piłkarzy za nieodstawianie nóg i walkę. Nie można też tłumić radości, wszystkim nam, kibicom, po ostatnich kilkunastu miesiącach to się po prostu należało.
Nie można jednak pominąć faktu, że przez 120 minut nie oddaliśmy na bramkę rywali celnego strzału (choć oficjalnie zaliczono nam do nich dośrodkowanie Przemysława Frankowskiego). Tych niecelnych też zresztą było jak na lekarstwo.
W całej radości największy spokój i opanowanie zachował właśnie bohater Biało-Czerwonych Wojciech Szczęsny.
Pytany przez Maję Strzelczyk przed kamerami TVP Sport o awans na turniej, bramkarz Juventusu odparł:
- Cieszę się, ale za bardzo się nie podniecam, bo uważam, że awans był naszym obowiązkiem od samego losowania. Graliśmy beznadziejnie przez całe eliminacje, dostaliśmy szansę w barażach i wykonaliśmy obowiązek.
ZOBACZ WIDEO: Szczęsny bohaterem w serii rzutów karnych. "Wybronił ten mecz"
I ma świętą rację. Biało-Czerwoni we wtorkowy wieczór uniknęli kompromitacji. W eliminacjach trafiliśmy do najłatwiejszej grupy w historii, po losowaniu narracja była jedna - awans jest pewny, wykorzystajmy ten czas na wprowadzanie młodych zawodników, nowej ekipy, budujmy zespół na mistrzostwa Europy.
Tymczasem przegraliśmy wyjazdowe mecze z Albanią, Czechami, nawet Mołdawią, a u siebie pokonaliśmy z wielkim trudem tylko zespół z Bałkanów. Męczarnią było nawet spotkanie z Wyspami Owczymi na PGE Narodowym (2:0), gdzie na pierwszego gola czekaliśmy do 73. minuty.
Uratował nas jedynie dziwaczny regulamin i obecność w dywizji A Ligi Narodów. Ostatecznie awansowaliśmy na EURO 2024 jako ostatnia, 24. drużyna. I to też jest niestety wymowne.
Biało-Czerwoni wykonali obowiązek, choć z przekroju całych eliminacji, trochę w stylu ucznia szkoły średniej, który od łaskawego profesora dostał trzecią szansę poprawienia kartkówki z dodawania.
Najważniejsze, że jednak się udało. Oby to był początek czegoś lepszego, a eliminacje do ME pozostały tylko legendą, którą straszy się niegrzeczne dzieci. Przed selekcjonerem mnóstwo pracy, a czasu bardzo niewiele. Pierwszy mecz na finałach EURO 2024 już za 82 dni.
Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty