Taras Romanczuk to piłkarz Jagiellonii Białystok, który do tej pory tylko raz wystąpił w polskiej kadrze - za kadencji Adama Nawałki w meczu towarzyskim w marcu 2018 roku. Piłkarz ma na swoim koncie prawie trzysta występów w ekstraklasie i rozgrywa dziesiąty sezon w drużynie Jagiellonii.
Romanczuk to także wychowanek i były gracz MFK Kowel, klubu z rodzinnego miasta w Ukrainie. Zawodnik ma od 2018 roku polski paszport, ale dorastał za naszą wschodnią granicą i dalej ma tam rodzinę. Piłkarz opowiada nam o niedawnej wizycie u rodziców, strzelaniu z broni, a także powołaniu do polskiej kadry.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Gra dla Polski była twoim marzeniem?
Taras Romanczuk: Po otrzymaniu obywatelstwa - tak. Pomyślałem wtedy, że byłoby fajnie znaleźć się kiedyś w reprezentacji Polski i naprawdę tego chciałem.
Musiałeś zrzec się ukraińskiego paszportu.
Dostałem polski paszport rok od złożenia papierów, w lutym 2018 roku. Mieszkam w Polsce od jedenastu lat, po karierze zostaniemy tu z rodziną. Nasz syn chodzi teraz do żłobka, pójdzie do polskiej szkoły. Białystok to mój dom. Znaleźliśmy z żoną swoje miejsce na ziemi.
Co jest takiego wyjątkowego w Białymstoku?
Panuje tam fajny klimat, mam na myśli podejście i serdeczność ludzi. Jestem wyznania prawosławnego, a w mieście jest dużo cerkwi. Podoba mi się na przykład łączenie świąt, wydłużanie ich. W Białymstoku święta trwają od początku grudnia do końca stycznia, bo tradycje katolickie mieszają się z prawosławnymi.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: co za gol! Gdzie był w ogóle bramkarz?
Masz też niedaleko do rodzinnego domu.
Z Białegostoku do Kowla jest ponad trzysta kilometrów, więc niby blisko, ale drogi są w słabym stanie, dlatego podróż samochodem zajmuje ponad pięć godzin.
W ostatnie wakacje wybraliśmy się do moich rodziców pierwszy raz od wybuchu wojny. Była to dla mnie wyjątkowa chwila, bo długo nie widziałem ojca. Wcześniej mama odwiedziła nas w Polsce tylko raz, gdy mój synek miał rok. Tata nie mógł i nadal nie może wyjechać z Ukrainy ze względu na zakaz opuszczania kraju przez mężczyzn z powodu wojny. Z żoną i synem odwiedziliśmy tamte strony jeszcze w ostatnie święta Bożego Narodzenia.
Jak przebiegły?
Raczej unikaliśmy chodzenia po mieście. Lepiej było nie kusić losu. Co chwila rozlegał się głuchy, niekończący się dźwięk alarmów przeciwrakietowych. Zamykali wtedy wszystkie sklepy, nie można było nic kupić. Życie nagle zastygało.
Zupełnie inna rzeczywistość.
Alarm wył nawet wtedy, gdy byłem w cerkwi. Ale to, co rzucało się w oczy, że ludzie jednak normalnie się zachowywali. Bez większego poruszenia reagowali na syreny, po prostu się przyzwyczaili. Odwiedziliśmy rodziców żony, brata z rodziną i po kilku dniach wróciliśmy do Polski.
Najważniejsze, że nasza rodzina jest zdrowa, radzą sobie. Kowel znajduje się sześćdziesiąt kilometrów od Białorusi i na początku wojny atakowali stamtąd Kijów. Rodzice wtedy bardzo się bali. Jednego dnia spadła rakieta bardzo blisko domu żony. Ale nasi rodzice chcieli tam zostać i koniec.
Dlaczego?
W pierwszych dniach wojny nie wiedziałem, co robić: jechać po nich, czekać na rodzinę w Polsce? Myślałem, że oszaleję. Tata i mama powiedzieli, że w Białymstoku nikomu nie pomogą, a na miejscu już tak, dlatego nigdzie się nie ruszają. Pracowali w punkcie pomocy, w hali.
Do Białegostoku przyjechała rodzina żony. Mieszkaliśmy w osiem osób, z dwoma bobasami. Nasz syn miał wtedy pięć miesięcy, a syn szwagierki nieco ponad sześć miesięcy. Żona brała synka do łóżka w nocy, gdy budził się w swoim łóżeczku, a obok niej spała jeszcze siostra. Żeby wszyscy się jakoś pomieścili, zorganizowałem rozkładaną matę, którą pożyczyłem od Rafała Grzyba z Jagiellonii. Przez pewien czas rozkładałem matę na podłodze i tam spałem. To był trudny okres. Jedno dziecko kończyło płakać, to budziło się drugie i tak na zmianę. Ale byliśmy razem i to przetrwaliśmy.
W międzyczasie grałeś w ekstraklasie.
Pamiętam, jak przed meczem ligowym z Zagłębiem Lubin nosiliśmy paczki do busów, które za chwilę odjeżdżały na Ukrainę. W kartonach była żywność, leki i wszystkie potrzebne rzeczy. Dźwigaliśmy je ze znajomymi całe popołudnie do późnego wieczora. Na koniec dnia naprawdę nieźle bolały mnie plecy i zastanawiałem się, czy na drugi dzień dam radę wystąpić w meczu. Ale za dobry uczynek zostałem wynagrodzony. Zagrałem i wygraliśmy 1:0.
Do dziś jestem w kontakcie z osobami organizującymi paczki. Dwa lub trzy razy w miesiącu zrzucamy się na kolejne przesyłki. Kupujemy jedzenie, części do aut i inne akcesoria. Kontaktuje się z ludźmi z frontu i wiem, czego potrzebują. Tak naprawdę pomagam chłopakom, z którymi dorastałem na podwórku.
Co czujesz w takich chwilach?
Cały czas to samo... złość, nienawiść. Nienawidzę tych ludzi za to, co nam zrobili. Obrazków zamordowanych ludzi, dzieci, nie da się wymazać z pamięci. Moje emocje cały czas są świeże, mam codzienny kontakt z Ukraińcami po drugiej stronie granicy, śledzę informacje.
Mieszkam od lat w Polsce, ale tak naprawdę moja głowa jest w dwóch miejscach jednocześnie. W Polsce jesteśmy bezpieczni, ale dopóki wojna się nie skończy, nie zaznam spokoju. Któregoś razu powiedziałem sobie, że muszę być gotowy. Umówiłem się z grupą kibiców Jagiellonii i jeździliśmy za miasto na strzelnicę. Strzelałem z broni krótkiej, długiej. Na przykład z kałasznikowa. Postanowiłem, że nauczę się obsługiwać każdą broń.
Dlaczego?
Żeby żadna sytuacja już mnie nie zaskoczyła. Obym nigdy nie musiał korzystać z tej umiejętności, ale życie pokazało mi, że muszę być przygotowany na każde okoliczności. Dziś już umiem posługiwać się bronią, podszedłem do tej nauki bardzo poważnie. Gdy powtarzasz daną czynność któryś raz, wchodzi ci w nawyk. Kiedyś nie wyobrażałem sobie, że mogę włożyć mundur, iść na wojnę i strzelać do wroga. W takim świecie teraz żyjemy, że i moje myślenie się zmieniło. Dziś rozmawiamy, siedzę w dresie reprezentacji i to pokazuje, że trzeba docenić każdy dzień, bo nie wiadomo, co będzie jutro.
Jesteś obywatelem dwóch krajów?
Czuję się Polakiem i Ukraińcem. Moja babcia pochodzi spod Włodawy. Podczas wojny jej rodzina została przesiedlona na tereny Ukrainy i w dokumentach wpisano jej, że jest Ukrainką. Ja wychowywałem się w Ukrainie. Z rodzicami rozmawiamy po ukraińsku, ale naszego syna uczymy polskiego. Nawet ostatnio, u rodziców, mówiłem: wracamy do domu, do Białegostoku.
A zaczęło się od Legionowa.
Przyjechałem tam z Kowla w 2013 roku. Po latach zajrzeliśmy na stadion Legionovii z żoną. Fajny obiekt, zawsze mi się podobał. Pamiętam swój pierwszy pokój u znajomego rodziców, na poddaszu. Był zaaranżowanym na mieszkanie. Miałem na górze łóżko, kuchnię, łazienkę, nawet pralkę. Później z kolegą wynajęliśmy małe mieszkanko. Fajny czas. Zrobiliśmy awans z III ligi do II, trener Marek Papszun dużo mnie nauczył. Miałem szczęście do trenerów w Polsce. Najpierw Marek Papszun, później Michał Probierz, teraz super pracuje mi się z trenerem Siemieńcem.
Michał Probierz zmienił się od czasów Jagiellonii?
Jest teraz bardziej spokojny, ale potrafi "podostrzyć". Zawsze wyróżniał się charyzmą oraz charakterem i dlatego dużo osiągnął w swoim życiu. On dobrze wyłapuje wiodące cechy zawodników i potrafi nad nimi pracować. Postawił na nogi kilkudziesięciu graczy. Zawsze wydawało mi się, że prowadzenie reprezentacji było jego marzeniem.
Spodziewałeś się powołania po kilku latach przerwy?
Już plotkami w mediach byłem zaskoczony. - Ja? Serio? - zdziwiłem się, czytając wpisy na portalach. Tłumaczyłem to sobie tak, że dziennikarze spekulują pewnie, bo Jagiellonia nieźle gra.
Trochę skromnie o sobie mówisz.
No OK, moja forma sportowa też pomogła. Przede wszystkim jestem zdrowy. W poprzednim sezonie miałem przepuklinę i problemy z mięśniem stopy. Dużo pracowałem nad sobą i udało się utrzymać formę. Podoba mi się, w jakim stylu gramy w Jagiellonii. Robiłem na boisku to, co do mnie należało, do tego jesteśmy liderem tabeli, awansowaliśmy do półfinału Pucharu Polski i trener Probierz zaprosił mnie na zgrupowanie.
Co konkretnie powiedział?
Powiedział, że szuka gracza na pozycję numer 6. Trener dobrze mnie zna. Może łapię trochę za dużo żółtych kartek, ale czasem trzeba nieco ostrzej zachować się w środku boiska. Wiem, że jestem zawodnikiem od czarnej roboty.
Trochę minęło od twojego jedynego meczu w kadrze. Myślałeś, że to etap zamknięty?
Zagrałem jeden mecz przed mundialem w Rosji w 2018 roku, w spotkaniu towarzyskim z Koreą Południową (3:2) u trenera Nawałki. Później dostałem jeszcze powołanie od trenera Brzęczka. Doznałem jednak kontuzji we Włoszech przed meczem. Nie zastanawiałem się później, czy jeszcze trafię do kadry.
Jak pamiętasz swój debiut w reprezentacji?
Piękny Stadion Śląski, wypełniony po brzegi. Miałem ciarki na hymnie. Przepięknie było. Zobaczyłem, jacy piłkarze są wokół mnie i pomyślałem... wow, ale czad. Czułem ekscytację. Był Kuba Błaszczykowski, Łukasz Piszczek, Łukasz Fabiański, Kamil Glik, Michał Pazdan. Wszyscy fajnie mnie przyjęli, więc jak mogłem się stresować? Robiłem swoją robotę, oddawałem piłkę chłopakom, a oni już wiedzieli, co z nią zrobić. Fajnie byłoby znowu wystąpić. Jest Seba Szymański, Piotrek Zieliński, zawodnicy świetni z piłką przy nodze.
Wróciłeś na najważniejsze mecze reprezentacji od ponad roku.
Cel jest jeden: awans na Euro 2024. Zaczynamy z Estonią, ale nie mamy prawa jej zlekceważyć. Trzeba po prostu wyjść i wygrać. Podobnie drugi, finałowy mecz.
Wiem, że piłkarze rzadko wybiegają w przyszłość, nie lubicie tego robić, ale w czerwcu Polska zagra towarzyski mecz z Ukrainą.
Spokojnie.
Ale widzę twoją reakcję, błysk w oku. Uśmiechasz się.
Cieszę się każdym dniem w reprezentacji i mogę tylko obronić się umiejętnościami. Jeżeli dobrze się pokażę, to miło byłoby utrzymać się w reprezentacji na dłużej.
I zagrać z Ukrainą.
Myślę, że tętno miałbym wtedy maksymalnie wysokie.
rozmawiał Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty