To największe wyzwanie Santosa. Nikt mu nie podołał (OPINIA)

Getty Images / DeFodi Images  / Fernando Santos odniósł pierwsze zwycięstwo w roli selekcjonera reprezentacji Polski
Getty Images / DeFodi Images / Fernando Santos odniósł pierwsze zwycięstwo w roli selekcjonera reprezentacji Polski

Na razie dobrej gry drużyny Fernando Santosa jest mniej niż mięsa w parówkach. W porównaniu jednak z daniami serwowanymi przez Czesława Michniewicza mecz z Albanią (1:0) był smaczny i lekkostrawny.

Za kadencji Czesława Michniewicza od patrzenia na grę Biało-Czerwonych bolały zęby i przewracało się w brzuchu. I to nie tylko na mundialu w Katarze - biliśmy na alarm o wiele, wiele wcześniej. Więcej TUTAJ.

Z jednej strony, Fernando Santos ma zatem łatwo, bo poprzednik poprzeczkę oczekiwań w zasadzie położył na ziemi. Po "ladze bonito" spod znaku Michniewicza każda próba budowania akcji w sposób inny niż z pominięciem drugiej linii jest powiewem świeżości.

Z drugiej, Portugalczyk musi budować na zgliszczach, które zostawił po sobie poprzedni selekcjoner. Przez rok Michniewicz (skutecznie) wybijał reprezentantom Polski z głowy grę w piłkę, a z nią nie jest jak z jazdą na rowerze.

Santos ma zupełnie inne spojrzenie na futbol, a na jego wdrożenie potrzeba czasu. Łatwiej nauczyć piłkarzy burzyć i przeszkadzać, niż budować i kreować, dlatego Portugalczyk - skoro już Cezary Kulesza go zatrudnił - zasłużył na kredyt zaufania.

ZOBACZ WIDEO: Grzegorz Krychowiak wróci do reprezentacji Polski? "Nie wykluczam tego"

W porównaniu z meczem z Czechami (1:3) w spotkaniu z Albanią (1:0) coś drgnęło i to we właściwym kierunku. O ile do gola Karola Świderskiego można było mieć wrażenie, że to nie Polska przejęła inicjatywę, tylko rywale z premedytacją ją nam oddali, to druga połowa pokazała, że to Biało-Czerwoni kontrolowali sytuację. A właśnie tego oczekiwał przed meczem Santos.

"Piłki w piłce" jest jeszcze mniej niż mięsa w parówkach i asfaltu w polskich drogach, ale mecz z Albanią pokazał, że Santos nie jest przypadkowym trenerem. Nie zasłaniał się, jak Michniewicz, brakiem czasu na naukę gry w piłkę dorosłych. Nie majaczył też o zamienianiu wody w wino. Już po kilku treningach potrafił wyegzekwować od piłkarzy realizację swojego planu.

Początek pracy Santosa ma jednak poważną rysę i nie jest nią wcale porażka w Pradze. Chodzi o właściwe wykorzystanie dla reprezentacji dwóch najlepszych naszych piłkarzy: Roberta Lewandowskiego i Piotra Zielińskiego. Pod tym względem Portugalczyk ma duże pole do popisu.

W poniedziałek na Narodowym, niestety, podobnie jak piątek w Pradze, zespół nie wykreował "Lewemu" ani jednej okazji. Jedyną szansę kapitan stworzył sobie sam efektownym rajdem po godzinie gry. Czy w takich okolicznościach Lewandowski "odzyska radość z gry", o której mówił w Katarze? Wątpliwe.

A czy poświęcenie Lewandowskiego dla drużyny jest na dłuższą metę dobrym rozwiązaniem? Prędzej czy później wpędzi to "Lewego" we frustrację, a trener, który wejdzie na tę ścieżkę, raczej prędzej przekona się, że to droga bez odwrotu. Tak było z Jerzym Brzęczkiem i Czesławem Michniewiczem.

Zieliński natomiast od lat w reprezentacji przeżywa to, co "Lewy" do czasu pojawienia się Adama Nawałki. Jest zakładnikiem swojego talentu, przez który oczekiwania względem niego są olbrzymie. Nie było dotąd selekcjonera, który wykorzystałby dla kadry jego potencjał. Nie poradził sobie z tym ani Nawałka, ani Brzeczek, ani Paulo Sousa, ani Michniewicz.

To największe wyzwanie Santosa. Jeśli będzie tym, który w końcu właściwie ułoży puzzle w drugiej linii i odpowiednio wkomponuje do tej układanki Zielińskiego, gra drużyny narodowej automatycznie wskoczy na zupełnie wyższy poziom. Portugalczyk ma tę przewagę nad swoimi poprzednikami, że pracował już z pomocnikami tego formatu i wie, jak się z nimi obchodzić.

Zwycięstwem nad Albanią Santos kupił sobie trzy spokojne miesiące do kolejnego zgrupowania. A największy pozytyw poniedziałkowego meczu jest taki, że nie wpędzi nas on w hurraoptymizm i euforię... I bardzo dobrze, bo huśtawka nastrojów to ostatnie, czego kadra potrzebuje po ostatnich burzliwych miesiącach.

Maciej Kmita, dziennikarz WP SportoweFakty

Źródło artykułu: WP SportoweFakty