Był na siedmiu mundialach. We Francji dostał zlecenie polityczne. "Powołałem się na papieża"

Newspix / JACEK PRONDZYNSKI/FOTOPYK / Na zdjęciu: Michał Listkiewicz
Newspix / JACEK PRONDZYNSKI/FOTOPYK / Na zdjęciu: Michał Listkiewicz

Michał Listkiewicz jako sędzia, a potem prezes PZPN i przedstawiciel FIFA pracował przy siedmiu mundialach. Najtrudniejsze zadanie dostał we Francji, gdzie udało mu się zapobiec międzynarodowemu skandalowi, choć sytuacja wydawała się bez wyjścia.

[b]

Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Który mundial  wspomina pan najlepiej?[/b]

Michał Listkiewicz: Oczywiście ten we Włoszech w 1990 roku. Byłem tam sędzią, a poszło mi na tyle dobrze, że zostałem wyznaczony do sędziowania półfinału i finału. Wcześniej normą było to, że ktoś, kto sędziuje półfinał, nie jest już wyznaczany na najważniejsze spotkanie mistrzostw świata. Po półfinale nie prałem nawet stroju, a o powołaniu na decydujący mecz dowiedziałem się podczas kąpieli w hotelowym basenie. Spotkał mnie były sędzia Alex Ponnet z Belgii i spytał, dlaczego siedzę na basenie, zamiast szykować się na finał. Początkowo myślałem, że żartuje, ale okazało się, że to była prawda. W sumie podczas tych mistrzostw sędziowałem osiem razy, a za każdym razem byłem wyznaczany jako sędzia liniowy.

Naprawdę myśli pan, że występ w finale "załatwił" panu papież Jan Paweł II?

Myślę, że to miało jakiś wpływ. Pamiętam, że władzom FIFA bardzo zależało na prywatnej audiencji w czasie mistrzostw, ale jakoś nie mogli poradzić sobie z załatwieniem wizyty u papieża. Jeszcze przed mundialem to zadanie powierzono mi i muszę przyznać, że faktycznie nie było łatwo. Załatwiałem to półtora miesiąca i przeszedłem przez wszystkie szczeble hierarchii kościelnej, aż w końcu trafiłem do prymasa Józefa Glempa. On skierował mnie wprost do Stanisława Dziwisza. Byłem na tyle nieustępliwy, że już w Watykanie Dziwisz przywitał mnie pytaniem, czy to ja jestem ten Listkiewicz, który tak mocno zabiegał o spotkanie z papieżem. Jan Paweł II przyjął nas bardzo serdecznie, a na koniec przyznał, że skoro na mundialu nie ma polskiej drużyny, to on kibicuje polskiemu sędziemu i liczy, że chociaż on dojdzie do finału. Te słowa słyszał m.in. obecny na audiencji szef FIFA Sepp Blatter.

Po finale do szatni sędziowskiej dobijał się sam Diego Maradona, który miał nawet kopać w wasze drzwi. Skończyło się tylko na kopaniu drzwi?

To naprawdę nic specjalnego. Argentyńczycy byli wściekli, że sędzia główny podyktował w końcówce meczu rzut karny dla Niemców i dlatego postanowili wyładować swoją złość na drzwiach. W trakcie kariery miałem wiele poważniejszych sytuacji. Raz w Piasecznie zniszczono mi samochód, a przy innej okazji musiałem wyjeżdżać ze stadionu autokarem gości ukryty pod torbami piłkarzy. Kopanie w drzwi też się zdarzało, ale zawsze najlepszą metodą na takie zachowania było wyjście z szatni i porozmawianie z tymi ludźmi. Proszę mi uwierzyć, że w większości byli w takim szoku, że sędzia do nich wyszedł, że po chwili rozmawialiśmy normalnie.

ZOBACZ WIDEO: Polski sędzia walczy o finał mistrzostw świata. "Ma na to szansę"

To nie było pana ostatnie spotkanie z Diego Maradoną.

Podczas mistrzostw świata w RPA był trenerem reprezentacji i spotkaliśmy się przed jednym z meczów. Pokazałem mu zdjęcie z tego meczu, a on odparł, że ja postarzałem się o pięć lat, a on o 50 kilogramów. Podpisał mi pamiątkową koszulkę i spytał, czy chciałbym podpis jednego z jego zawodników. Oczywiście się zgodziłem, a on zawołał Leo Messiego. Uprzedził mnie, że Messi co prawda jest jeszcze słaby, ale ma spory potencjał. Dziś jestem pewnie jedną z niewielu osób, która ma koszulkę Argentyny z podpisami dwóch największych legend, czyli Maradony i Messiego.

Jaka była pana najdziwniejsza sytuacja w pracy sędziego?

Na pewno zaskakujące było, gdy przed jednym z meczów Ligi Mistrzów w Turynie do naszego pokoju zapukał Zinedine Zidane. Już wtedy był jednym z najlepszych piłkarzy świata i poprosił nas, czy mógłby zapalić papierosa w naszej szatni. On nie grał w tamtym meczu, a ja wyszedłem z założenia, że nie ma sensu robić mu problemów. Zidane wypalił papierosa przed meczem i ponownie odwiedził nas po meczu.

Miał pan okazję poznać wiele legend piłki nożnej. Znajomość z kim ceni pan sobie najbardziej?

Tych postaci faktycznie było całkiem dużo i mogę śmiało powiedzieć, że bardzo dobrze poznałem Franza Beckenbauera, Pele, Eusebio, a Karl-Heinz Rummenigge proponował mi nawet skorzystanie z jego domu nad jeziorem Como. Najbardziej cenię sobie jednak to, że poznałem aż pięciu członków złotej jedenastki Węgrów z 1954 roku z Ferencem Puskasem na czele. On był honorowym prezesem węgierskiej federacji i często bywał na delegacjach w Polsce. Pewnego razu zadzwonił do mnie, że jest w hotelu niedaleko lotniska. Zabrałem butelkę i słoik ogórków. Na miejscu okazało się, że czeka na nas stół na kilkanaście osób. Innym razem Puskas narzekał, że w Polsce lejemy wódkę do zbyt małych kieliszków.

Wróćmy jednak do 1990 roku. Z czym jeszcze kojarzą się panu mistrzostwa świata we Włoszech?

Wspominam je tak dobrze nie tylko z powodu mojego sędziowania, ale także tego, że to były ostatnie romantyczne mistrzostwa świata. Cztery lata później w USA rozpoczęła się już era komercjalizacji tej imprezy. Sędziowie zostali skoszarowani w hotelu w Dallas i atmosfera nie była taka sama. We Włoszech po swoich meczach oglądaliśmy transmisje w kawiarniach czy ulicznych restauracjach. Podczas spacerów zdarzało się, że wpadaliśmy na zawodników i przyjacielsko sobie rozmawialiśmy. W dniu przerwy wybraliśmy się z kolegami na rejs statkiem po jeziorze Como, na którym spotkaliśmy reprezentację Niemiec i jedną z drużyn z Południowej Ameryki. Dziś coś takiego jest niemożliwe, bo sędziowie poddani są strasznemu reżimowi, ich plan dnia jest rozpisany co do minuty i praktycznie nie opuszczają hotelu. Kiedyś wyjazd na mistrzostwa to była nie tylko praca, ale także wielka przygoda.

Na mistrzostwa świata w roli sędziego pojechał pan dwukrotnie, ale w sumie ma pan "zaliczone" siedem mundiali. Jak pan wspomina pozostałe?

Jako sędzia miałem bardzo odpowiedzialne zadanie, ale z drugiej strony wszystko zależało ode mnie i to mi najbardziej odpowiadało. Na mistrzostwa świata do Francji poleciałem jako urzędnik FIFA i pełniłem tam obowiązki koordynatora generalnego. Byłem odpowiedzialny za konkretne miasto i stadion, gdzie byłem najwyższym przedstawicielem FIFA. Musiałem dbać, by wszystko wyglądało tak, jak było to zalecone. Musiałem pilnować miejscowych ludzi i zwracać uwagę na każdy szczegół. Niekiedy zadania wydawały się nie do wykonania.

Co to znaczy?

We Francji doszło do rywalizacji USA z Iranem, a ja miałem zadanie, by absolutnie nie dopuścić do wpuszczenia na stadion ludzi z wizerunkiem lidera irańskiej opozycji. Straszono mnie międzynarodowym skandalem, więc podszedłem do zadania na poważnie. Ochrona stwierdziła jednak, że nie ma podstaw, by odmówić ludziom wejścia na stadiony, a nie mieli uprawnień, by zdzierać z ludzi koszulki. Zainteresowana sprawą nie była też policja, która nie chciała eskalować konfliktu. Miałem gigantyczny problem, ale ostatecznie załatwiłem sprawę z realizatorem. Powołując się na Jana Pawła II poprosiłem go, by nie pokazywał ludzi w konkretnym sektorze. Wtedy jeszcze nie było mediów społecznościowych, więc jak czegoś nie było w telewizji, to nikt o tym nie wiedział.

Jeszcze trudniejsze musiały być kolejne mistrzostwa w roli prezesa PZPN. Do Korei i Japonii jechaliśmy z ogromnymi oczekiwaniami, a skończyło się kompromitacją. Jak pan to wspomina?

Nigdy nie wtrącałem się w pracę żadnego z selekcjonerów, dlatego też uznałem, że to nie ja mam się tłumaczyć ze słabego występu reprezentacji. Niezadowolenie fanów było wtedy gigantyczne, ale podchodziłem do tego ze spokojem, bo kariera sędziowska przyzwyczaiła mnie do skrajnych reakcji widzów. Po mundialu musiałem podjąć decyzję o zakończeniu współpracy z Jerzym Engelem.

Mistrzostwa świata w Niemczech w 2006 roku były już spokojniejsze?

Jeśli chodzi o naszą reprezentację, to raczej nie. Ja w Niemczech zostałem nieco dłużej, bo pełniłem także obowiązki komisarza meczowego i miałem za zadanie uważnie obserwować wszystkie wydarzenia, a ewentualne uchybienia zgłaszać do koordynatora generalnego. To była czysto urzędnicza funkcja.

Z pana relacji wynika, że nigdy nie był pan na mundialu jako kibic. Chciałby pan po prostu usiąść na trybunach i skupić się tylko na sportowych emocjach?

Jako kibic nigdy nie byłem ani na mistrzostwach świata, ani mistrzostwach Europy i szczerze mówiąc wolałbym pojechać na MŚ kobiet do lat 16 jako osoba funkcyjna niż oglądać nawet najlepszy mecz jako zwykły kibic. Po tylu latach nie odnalazłbym się na trybunach. Kocham być w środku takiej imprezy i czuć zapach szatni. Bierne oglądanie meczów z takich imprez to dla mnie lizanie lizaka przez szybę.

Naprawdę?

Tak już mam, że nie lubię piłki w telewizji i większą przyjemność sprawiają mi mecze czwartej ligi oglądane ze stadionu niż śledzenie Ligi Mistrzów w domu. W sumie byłem na ponad 20 imprezach najwyższej rangi i muszę powiedzieć, że to wcale nie przy mistrzostwach świata czy Europy pracuje się najtrudniej. W przypadku takich imprez zaangażowanych jest mnóstwo osób, znacznie gorzej jest na mniejszych imprezach, na których codziennie trzeba rozwiązywać setki problemów.

Złośliwi twierdzą, że zrobił pan międzynarodową karierę dzięki prezentom, którymi obdarowywał pan najważniejsze osoby w FIFA i UEFA.

Nauczono mnie, że jeśli ktoś robi mi przysługę, to zawsze warto mu się odwdzięczyć. Gdy jeszcze jako dziennikarz jeździłem na wywiady z gwiazdami piłki, to zawsze starałem się zawieść drobiazg związany z Polską. Wartość nie miała znaczenia, ale wolałem zabrać ze sobą jakiś drobiazg z cepelii niż wódkę, bo taki prezent od zawsze wydawał mi się zbyt prostacki. Przez lata delegacji trochę tych prezentów było, ale zawsze miałem satysfakcje, że w gabinecie prezydenta FIFA wisi sielski krajobraz polskiej wsi, bo Sepp Blatter postanowił powiesić otrzymany ode mnie obraz w honorowym miejscu. Być może ten obraz do dziś tam wisi. Oprócz obrazów zdarzały się także gobeliny czy kryształy. Sam Jan Paweł II dostał ode mnie gwizdek wykonany z kryształów. Kiedyś kryształy nie były drogie, a za granicą robiły wrażenie.

Domyślam się, że jako sędzia też mógł pan liczyć na kosztowne "prezenty"?

To były czasy, w których gospodarze musieli zapewnić nam wyżywienie także po meczu, a czasami zdarzało się, że były one więcej niż standardowe i podejmowano nas kawiorem czy drogim wtedy łososiem. W latach 70. pozwolono także wręczać sędziom gadżety, jeśli były na nich herby klubów. W Polsce najczęściej dawano krawaty czy paski, ale Real Madryt rozdawał sędziom złote zegarki. Znam to tylko z opowieści, bo samemu nigdy nie dostałem tak drogiego gadżetu. Takie zagrywki nigdy jednak nie wpływały na decyzje w czasie meczu.

W Katarze sędziuje pana syn, Tomasz. Jak pan przeżywa jego mecze? Syn dzwoni i prosi o rady?

Myślę, że jego meczami stresuję się bardziej niż on. Jeśli chodzi o rady, to raczej ja dzwonię do niego z pytaniami niż on do mnie. Interpretacje przepisów ciągle się zmieniają, a on jest ze wszystkim na bieżąco. Jego wiedza pomaga mi w roli telewizyjnego eksperta, bo niekiedy decyzje sędziowskie faktycznie wydają się bardzo kontrowersyjne, ale gdy przyjrzymy się im dokładnie, to widać, że sędziowie nie popełnili błędu. Pod względem sportowym i sędziowskim ten mundial stoi na bardzo wysokim poziomie. Żałować można jedynie, że nie ma aż tak dużej otoczki samych mistrzostw.

Rozmawiał Mateusz Puka, WP SportoweFakty

Czytaj więcej:
O czym "Lewy" rozmawiał z Messim?
CBA zatrzymało kolejną osobę powiązaną z PZPN

Źródło artykułu: WP SportoweFakty