Rozmowę z Jerzym Brzęczkiem prezentowaliśmy tuż przed mundialem. Przypominamy ją raz jeszcze, ponieważ w czwartek 47-letni trener został nowym selekcjonerem reprezentacji Polski.
---
Większe sukcesy niż w polskiej odnosił w austriackiej lidze. Wicemistrz olimpijski z Barcelony dziś cenionym trenerem jest jednak w Polsce. Nie boi się odważnych decyzji, bez wahania powierzył w Wiśle Płock kapitańską opaskę Damianowi Szymańskiemu, ale jak mogło być inaczej, skoro sam, mając 20 lat, został kapitanem Olimpii Poznań, naszpikowanej ligowymi wyjadaczami.
Jerzy Brzęczek: Faktycznie, tak się przytrafiało, że zawsze, począwszy od reprezentacji juniorskich, miałem szczęście i satysfakcję bycia kapitanem w kolejnych drużynach. A w Olimpii zadecydował o tym trener Hubert Kostka. To była wielka osobowość, a dla nas młodych, czyli dla mnie, Grześka Mielcarskiego, Sławka Suchomskiego, Tomka Mazurkiewicza, był także kimś, komu po prostu wiele zawdzięczaliśmy.
Zbigniew Mucha, Przemysław Pawlak: Jak przyjęli jego decyzję "starzy"?
Jak powiedziałem, pan Kostka miał autorytet. Olimpia nie była potęgą, w przeciwieństwie do renomy, jaką cieszył się wówczas jej trener. Oczywiście, byli i tacy, którzy pod nosem psioczyli, ale z drugiej strony widzieli moje zaangażowanie na treningu i meczu. Wiedzieli, że wszystko robię z myślą o drużynie. Nawet kiedy głośno coś wytykam. A zdarzało się, że nie podobały mi się sytuacje, gdy widziałem, jak starsi zawodnicy nie przykładają się do treningu.
I co wtedy?
Różnie bywało. Pewnie mając więcej doświadczenia, zachowywałbym się inaczej, ale wtedy moje uwagi były naturalne, szczere i wynikały wyłącznie z troski o zespół.
To się nazywa odpowiedzialność. A prawda to, że kiedy w Katowicach piłkarze GKS szli się pobawić, to właśnie młody Brzęczek pilnował czasu, a kiedy uznał, że przyszła pora kończyć zabawę, wstawał i mówił: panowie, czas się rozejść. I wszyscy się grzecznie podnosili…
W GKS akurat byłem krótko i w dodatku nie pełniłem funkcji kapitana, więc aż tak dużego przełożenia nie miałem, natomiast niewątpliwie zawsze dla mnie ważna była świadomość, że jeśli coś zrobimy nie tak przed meczem, a potem przegramy, to sami sobie wyrządzimy krzywdę. Tak się w dodatku składało, że to ja zawsze byłem pierwszym, który musiał się tłumaczyć po porażkach. Media nie były co prawda takie jak dziś, ale to kapitana - czy w klubie, czy reprezentacji - wypychano zawsze przed kamerę. Dlatego mówiłem chłopakom: OK, idę na pierwszy ogień, ale też pewnych spraw muszę pilnować. Owszem, lubiłem się pobawić, lecz pilnowałem prostej zasady: wiedzieć kiedy, gdzie i z kim.
Skoro jesteśmy przy temacie rządzenia w drużynie, to jak pan odebrał informację, że Jakub Błaszczykowski straci opaskę kapitańską na rzecz Roberta Lewandowskiego?
Dużo zostało już na ten temat powiedziane i napisane, oczywiście też mam własne zdanie. Kuba przeżył mocno całą sytuację, ale nie chodzi o to, że selekcjoner podjął taką a nie inną decyzję, nie chodzi o sam fakt pełnienia lub nie funkcji kapitana. Chodzi o wszystko to, co działo się wokół Kuby w pewnym momencie. Minęło dużo czasu, ale zainteresowani wiedzą, o czym mówię. Kuba nie jest dziś kapitanem, ale jego podejście do obowiązków reprezentanta kraju wcale się nie zmieniło. Podobnie zresztą jak szacunek, jakim darzą go koledzy z drużyny oraz kibice, a który jest niezmienny. Ludzie cenią to, co przez lata robił dla polskiej piłki, a był moment, że niektórzy chcieli to podważyć. Myślę przede wszystkim o działaczach, mediach…
W jego zachowaniu przebija bardzo zasadnicza postawa w kwestiach światopoglądu, życiowej filozofii, wiary. Jesteście pod tym względem podobni do siebie?
Pod względem charakterologicznym jesteśmy zupełnie inni, ale pod względami fundamentalnymi jesteśmy po prostu… normalni. Tak nas wychowała moja wspaniała mama. Kuba jest takim gościem, który ze względu na to, co w życiu przeszedł, jest bardzo bezpośredni. Jeśli ma coś na wątrobie, to powie. Nie lubi obłudy. Niekiedy ta jego bezpośredniość, szczerość czy choćby walka o drużynę obracały się przeciwko niemu. Zawsze walczył o chłopaków, natomiast niektórzy jego koledzy - myślę tu zwłaszcza o czasach Euro 2012 - nie mieli odwagi poruszyć publicznie pewnych spraw.
Słynne bilety… Wyszło na to, że walczył o siebie.
Medialnie tak wyszło, tymczasem zabiegał, by inni coś mieli. Męczyli go o to, a kiedy odezwał się głośno, inni zapomnieli. Musiał więc zmierzyć się z krytyką, która spadła na niego.
Mając dziś 20 lat, zrobiłby pan coś inaczej, odmiennie pokierował karierą?
Pamiętajmy, że kiedy zaczynałem grać w lidze, miałem 17 lat i był 1988 rok. Zaraz potem w naszym kraju doszło do rewolucji w systemie polityczno-gospodarczym. To odbijało się na piłce. Mieliśmy szczęście z moimi rówieśnikami, że znaleźliśmy się w reprezentacji młodzieżowo-olimpijskiej, która była perfekcyjnie zorganizowana. Jej sukces otworzył nam, każdemu z osobna, drogę do Europy. Natomiast nie ma co ukrywać, że zespołowo, jako pokolenie, później w dorosłej piłce nic nie osiągnęliśmy. Ale to nie była tylko nasza wina. To była kwestia organizacji, tego, co działo się w PZPN. Nie dochowano umów, jakie zawarto przed igrzyskami w Barcelonie między federacją a prezesem fundacji Zbigniewem Niemczyckim, a on miał wizję stworzenia futbolu na innych, profesjonalnych zasadach. W efekcie, w moim odczuciu, nie osiągnęliśmy tyle, ile powinniśmy.
To jak wyglądały kulisy ówczesnej, niespełnionej reprezentacji Polski?
Długo by opowiadać. Pamiętam, jak pojechaliśmy na mecz do Chorzowa z Anglią... Nie wyszliśmy na trening przedmeczowy, bo nie było sprzętu. Przez noc sprzęt się co prawda znalazł, ale został przywieziony z Hamburga i pod naszytymi orzełkami były emblematy HSV. Mówić więcej? Organizacyjnie byliśmy strasznie słabi. To była przepaść w porównaniu z tym, czego doświadczyliśmy w kadrze olimpijskiej. Jadąc na mecz do krajów tak zwanych demoludów, braliśmy ze sobą kosze jedzenia. Tymczasem w pierwszej reprezentacji przyjeżdżali na zgrupowania stranieri z zagranicy i na stołach mieli pusto. To rodziło konflikty, ponieważ myśleli, że PZPN robi coś dla olimpijskiej, odejmując od ust pierwszej. Nie mieli do końca świadomości, że to nasza fundacja zabezpieczała tak naprawdę wszystko.
Dlaczego zaraz po igrzyskach nie wyjechał pan za granicę?
Nie miałem szczęścia. Kiedy byłem zawodnikiem Olimpii, trafiłem w środek zamieszania. Sprzedawanie klubu, słynny pan Ryszard Górka, połączenia, z czterech klubów wielkopolskich chciano zrobić dwa. My z Grzegorzem Mielcarskim tkwiliśmy w środku tego wszystkiego. Po igrzyskach w Barcelonie pojawiła się oferta z Udinese, które gotowe było zapłacić 800 tysięcy dolarów. Włosi przyjechali na rozmowy do Poznania, ale nie puszczono mnie. Grałem w Lechu, lecz byłem wypożyczony z Olimpii. Lech, choć na tamte czasy był klubem najlepiej w Polsce funkcjonującym, nie wykupił mnie, nie dogadał się z Olimpią. Bolesław Krzyżostaniak za to dogadał się z Władysławem Kozubalem i tak trafiłem do Górnika. Dwa tygodnie po tym, jak zjawiłem się w Zabrzu, pojawił się temat Osasuny. Grał tam Romek Kosecki, a ponieważ Hiszpanie szukali środkowego pomocnika, Roman polecił mnie. Przyjechali więc do Zabrza na mecz i potwierdzili zainteresowanie. Działacze Górnika oświadczyli im jednak, że jestem akurat nie na sprzedaż, lecz jeśli bardzo chcą, to mogą kupić sobie Rysia Stańka. No i Rysio wyjechał do Pampeluny. No i OK.
Takie czasy.
To prawda. Możesz mieć tysiąc rozmów i zostać tam, gdzie jesteś. Grając w Austrii, dwa albo trzy razy byłem już w 1. FC Koeln. Moje zdjęcia pojawiły się w kolońskich dziennikach, pisano: "Przychodzi polski Haessler". Tyle, że nie przyszedł. Inna sytuacja. Wieczorem o 21 dzwoni menedżer i mówi, że już jestem w Werderze Brema, wszystko zostało dograne. Idę więc spać podniecony, nazajutrz wstaję, włączam o 7 rano Telegazetę i czytam, że Werder kupił Ukraińca za 3 miliony marek.
A przecież w pewnym momencie świat zdawał się leżeć u stóp. Będąc na igrzyskach w Barcelonie, oczami wyobraźni pewnie widział pan siebie w… Barcelonie.
Bez przesady. Ponieważ to zawsze był mój ulubiony klub, przebywanie na Camp Nou, przebieranie się w tych szatniach, już było wielkim przeżyciem.
Różnie potoczyły się wasze losy. Alek Kłak został kierowcą autobusu w Belgii, Marek Koźmiński wysoko postawionym funkcjonariuszem PZPN, tylko trenerów wśród was jakoś mało.
Bo to najtrudniejsze, a na pewno najbardziej stresujące.
Czyżby Janusz Wójcik nie zaszczepił w was szkoleniowej żyłki?
Zależy u kogo. Pewne jest jedno - łatwiej jest być piłkarzem.
A najłatwiej ekspertem.
To też prawda.
Która grupa ludzi, którym przewodził pan na boisku, była najtrudniejsza do okiełznania?
Bywały trudne okresy w reprezentacji olimpijskiej, i trudne decyzje należało niekiedy podejmować, ale i później, kiedy Janusz Wójcik objął drużynę narodową, bywało różnie. Były spore oczekiwania, bo świetnie rozpoczęliśmy eliminacje w Bułgarii. Natomiast nie było takiej świadomości u piłkarzy, jaka jest obecnie. Dochodziło do takich sytuacji, że gdyby miały miejsce dzisiaj, to dla niektórych jednostek kończyłyby się bardzo szybko i tragicznie. Mówiąc krótko: nie zawsze był taki profesjonalizm, jak powinien. Także świadomość tego, po co przyjeżdżamy na zgrupowanie i dlaczego jesteśmy w reprezentacji.
Czyli takie historie jak głośna afera w kadrze Adama Nawałki, w Hiltonie, to małe piwo? Nikt wówczas by na nią nie zwrócił nawet uwagi?
Nie byłem w Hiltonie, więc nie wiem. Powtórzę, inne czasy były... Niekiedy granice były przekraczane, aczkolwiek pamiętajmy, że dobra drużyna nie może składać się z samych świętych. Problem polegał na tym, o czym już mówiłem. Kluczowe było słowo: kiedy.
Od początku wiedział pan, że pójdzie w trenerkę?
W Zabrzu, kiedy zwolniono Ryszarda Wieczorka, była nawet propozycja, bym został grającym trenerem Górnika i pomagał Markowi Piotrowiczowi. Nie zgodziłem się i dobrze, bo to by nie przeszło. Wspierałem natomiast w Polonii Bytom Marka Motykę, świetnego człowieka. Zresztą, jeszcze grając zawodowo w Austrii, udzielałem się jako szkoleniowiec, pomagałem trenerom grup młodzieżowych.
W Austrii grał pan w piłkę przez kilkanaście lat. Kiedyś Radosław Gilewicz opowiadał, że jak przyjeżdża do Innsbrucku, to słyszy od progu: O, nasza gwiazda przyjechała. Jak jest z Brzęczkiem?
Na pewno nie aż tak. Jego pozycja w Austrii jest niepodważalna, i słusznie. Zrobił tak wiele dla Innsbrucka, zdobył dla Tirolu pierwsze historyczne mistrzostwo Austrii, przy dwóch kolejnych już mu pomogłem. Znakomity napastnik, z ogromnym wyczuciem. Świetnie się rozumieliśmy, nie tylko zresztą na boisku. Ale widzieliśmy po prostu: kiedy.
Więcej informacji o wyborze nowego selekcjonera - TUTAJ >>
ZOBACZ WIDEO Mundial 2018. Gmoch zawiedziony postawą Belgów. "Nie dorośli, by grać wyżej niż w półfinale"