Z Soczi Paweł Kapusta
Chwilę po godzinie czwartej nad ranem pod hotel Hyatt w Soczi podjechał autokar z hasłem "Polska Dawaj". Hasło okazało się prorocze, Polska na mundialu dała. Niestety nie z siebie wszystko, a ciała. Pojazd przecisnął się obok grupki reporterów, minął bramkę, po czym wylała się z niego żałość. Przemknęła ze spuszczoną głową do hotelu. Gdzieś między jednym a drugim przegranym piłkarzem maszerował ten największy - Robert Lewandowski.
Wierzyliśmy w niego, liczyliśmy na jego umiejętności, na jego pozycję, strzelecki instynkt. Na jego psychiczną odporność, doświadczenie. Liczyliśmy na to, że nawet w trudnych momentach będzie w stanie udowodnić, jak wielkim jest piłkarzem. Chcieliśmy, by przejął piłkę, zainicjował akcję, oddał strzał z niczego, który swój finał znajdzie w sieci. I nie ma nic zdrożnego w takim myśleniu. Przecież wiele reprezentacji, z którymi chcieliśmy się równać na tym turnieju, ma swojego lidera. Piłkarza, który w momentach najcięższej próby jest w stanie wziąć wyzwanie na klatę. W Chorwacji jest Luka Modrić, dla Portugalii czaruje Cristiano Ronaldo, Niemców ratował Toni Kroos. Można wymieniać dalej.
Robert Lewandowski wyszedł jednak po meczu z Kolumbią i powiedział dziennikarzom: - Ja żyję z podań. Nie wyczaruję czegoś z niczego. Zwłaszcza, że najczęściej mam podwajane, albo potrajane krycie. Nie wyszkolono mnie tak, że kiwnę pięciu zawodników, ominę bramkarza i strzelę gola.
ZOBACZ WIDEO Mundial 2018. Polska - Kolumbia. Ostre komentarze po kompromitacji. Kołodziejczyk: Niżej upaść się nie da
"Lewy" miał swoją szansę, mógł powiedzieć: "Ja też zawaliłem, wiem że wymagano ode mnie wiele, być może za wiele, ale na pewno nie dałem tej drużynie tyle, ile mogłem". Tak, jak zrobił choćby dwa lata temu Łukasz Fabiański, który po meczu z Portugalią publicznie nadstawił policzek. Lewandowski wolał jednak wskoczyć do basenu przeciętności.
Nasz kapitan nie zaliczył w swojej karierze ani jednego dobrego turnieju. O Euro 2012 nie ma co wspominać, podczas francuskich ME był zmęczony i wyłączony. W Rosji nie zrobił zupełnie nic. Od takiego zawodnika, gwiazdy Bayernu, po prostu można i trzeba wymagać więcej. Tłumaczenia, że nie podawali mu koledzy z drużyny, to tłumaczenia godne piłkarza mniejszego niż on formatu.
Wymowne to bardzo. Szczególnie, gdy zestawi się to z transferowymi plotkami. Padło już w tym tekście kilka nazwisk: Modrić, Kroos, Ronaldo... Co ich łączy? Real Madryt, czyli klub, do którego trafiają zawodnicy z niezniszczalną psychiczną zbroją. Lewandowski marzył o Realu, ale po takim turnieju trudno przypuszczać, że Real marzy o nim. Cieszyć się może tylko Bayern Monachium, który wie, że potencjalni kupcy "Lewego" zastanowią się dwa razy mocniej nad wydaniem każdego dodatkowego funta za napastnika.
"Lewy", gdy już się obudzi w poniedziałek (jeśli w ogóle zasnął), wstanie z łóżka ze świadomością utraty szansy, najpewniej jedynej w karierze, ugrania dobrego wyniku na mundialu. A tym samym utraty szansy wskoczenia na szczebel historii polskiej piłki, na którym od dekad przesiaduje choćby Zbigniew Boniek. Aktualny prezes PZPN osiągał sukcesy klubowe, ale miał też przecież swoje trofea reprezentacyjne.
Teraz kadrę czeka rewolucja, odejdą liderzy, o naprawdę dobre wyniki będzie ciężko. Sam Boniek mówi, że trzeba zbudować nowy zespół.
Najbardziej boli, że ta kadra składa się z piłkarzy, którzy jako pierwsi od lat nie byli pośmiewiskiem. To przecież oni wyciągnęli polski futbol z poziomu mułu i wodorostów. Taki mamy jednak klimat, że piłkarskie pomniki upadają czasem pod naporem jednego meczu. Tym razem upadły po dwóch. Przed mistrzostwami świata na łamach WP SportoweFakty zaproponowałem czytelnikom udział w ankiecie. Zadałem pytanie: czy reprezentacja Polski wyjdzie z grupy? Udział wzięło w niej 15 tysięcy osób, 81 procent odpowiedziało twierdząco. Minęło kilka dni, a w sieć pompowane są całe cysterny jadu. Tonie w nim Lewandowski, rozpaczliwie nos ponad powierzchnią stara się utrzymać Adam Nawałka, dawno zatonęła już reszta zespołu. I trzeba przyznać, że - mimo wszystko - słusznie.
Nie o porażkę tu jednak chodzi. Porażki w sporcie się zdarzają. Szczególnie na mundialu, gdzie z całego świata zjeżdżają najlepsi z najlepszych. Z zasady lepsi od nas, ale z podobnymi celami i marzeniami. Tuż po losowaniu wydawało mi się, że o awans z grupy będzie bardzo trudno, ale to zespół, który gwarantuje pewien poziom i walkę. Nie wierzyłem, że kiedykolwiek to napiszę, ale gdy podczas mundialu w 2006 roku pożar trawił nasze szanse na awans z grupy, nasi piłkarze jednak mimo wszystko sprawiali wrażenie walczących o ratowanie choć skrawka dobytku. W starciu z Niemcami, przeciwnikiem piekielnie mocnym, chyba nawet jeszcze mocniejszym niż wczorajsza Kolumbia, nie spuszczali głów, na łopatki gigant rzucił nas dopiero kilka chwil przed końcem. A Kolumbia okładała nas tak mocno, tak dotkliwie, że aż wstyd było na to patrzeć. Ośmieszyła nas przed całym światem. Upokorzyła. Pokazała, jak bardzo nie pasujemy do tego mundialu.
I co dodatkowo bolesne - niedziela pokazała, jak bardzo nie pasujemy do mundialu nie tylko na boisku, ale także na trybunach. Zjechały przecież do Kazania dziesiątki tysięcy Kolumbijczyków, bawili się, jakby jutra miało nie być. Opanowali miasto, zaśpiewali je, zatańczyli. A my jak zawsze - polska husaria, biało-czerwoni do boju, cisza na trybunach w cięższych chwilach.
Grajmy już ten ostatni mecz i wracajmy do Polski, nie róbmy więcej wstydu. Niech się zacznie prawdziwy mundial.
Te ich mecz Czytaj całość