Na mistrzostwach świata w piłce nożnej Polska gra po raz ósmy. Każdy z tych występów zbudował swoje legendy, stworzył swoich bohaterów lub złoczyńców, każdy napisał historie, które się pamięta i opowiada do dziś. Mundial w Rosji też takie napisze. Pytanie brzmi, do której grupy te opowieści trafią. Czy znajdą się wśród uwielbianych legend o brawurze i kunszcie, czy wśród powtarzanych ku przestrodze dramatów, które za tło mają frajerstwo i nieudolność.
Mit założycielski dla polskiej piłki na mistrzostwach to rok 1938 i mecz tak niesamowity, że aż trudno uwierzyć, że się odbył. Gdyby ktoś znalazł jakąś zaginioną taśmę z zapisem tego spotkania, stałaby się ona relikwią, Całunem Turyńskim polskiego sportu. 11 bramek i dogrywka z Brazylią, wtedy jeszcze nie wielką, ale już owianą mgiełką futbolowej mistyki. Na boisku we francuskim Strasbourgu dwóch geniuszy - bosy według legend Leonidas, któremu tak naprawdę tylko pękł but, i chyba jeszcze lepszy od niego Ernest Wilimowski. Brazylijczyk strzelił 3 gole, rudowłosy polski czarodziej dryblingu 4, ale to Brazylia wygrała 6:5. Nasi wracali z Francji pokonani, ale na pewno nie przegrani.
Gdy Polska po raz drugi pojawiła się na mundialu, mapę świata dawno już zmieniła II Wojna Światowa, a piłka nożna ze względnie nowej zabawy stała się globalną religią. Adi Dassler wprowadził wykręcane kołki do butów, jakiś sędzia stojąc na światłach wymyślił żółte i czerwone kartki. Bramkarze zaczęli nosić rękawice, a trenerzy mogli już w czasie meczów robić dwie zmiany.
ZOBACZ WIDEO Mundial 2018. Nawałka nie wykluczył występu Glika. "Albo jest źle w obronie, albo stał się cud"
Biało-Czerwoni pod wodzą Kazimierza Górskiego z peryferiów europejskiego futbolu przenieśli się do jego centrum. Do samochodu z napisem "przeprowadzka" wsiedli po remisie 1:1 z Anglią, a potem postanowili zamieszkać w najelegantszej dzielnicy. Na mistrzostwach w RFN w 1974 roku pokazali piękną, ofensywną piłkę. Gra Kazimierza Deyny była poezją, Jan Tomaszewski bronił jak natchniony, Andrzej Szarmach wkładał głowę tam, gdzie inni bali się włożyć nogę, a Grzegorza Laty nikt nie był w stanie dogonić. Kto wie, może nawet byliśmy wtedy najlepsi na świecie.
Zamiast mitu o Pucharze Świata powstał jednak mit o meczu na wodzie. Ulewny deszcz we Frankfurcie zamienił boisko w kałużę, niemiecki bramkarz Sepp Maier rozegrał mecz życia, a genialny sęp Gerd Mueller zabrał nam marzenia o finale. Złota nie było, ale trzecią pozycję po pokonaniu Brazylii przyjęto jako ogromny sukces. Drużyna sprzed 44 lat w naszym piłkarskim panteonie do dziś zasiada na miejscu należnym Zeusowi.
W roku 1978 w Argentynie mieliśmy ponoć najlepszą ekipę w historii. Obok Deyny był w niej już młody Zbigniew Boniek, do ataku wrócił Włodzimierz Lubański, pierwowzór Roberta Lewandowskiego, któremu uraz sprzed mundialu w Niemczech zabrał dwa lata kariery. Nie porwaliśmy jednak świata tak, jak cztery lata wcześniej. Z Argentyńczykami Deyna nie strzelił karnego - było 0:2, a potem dostaliśmy 1:3 od Brazylii. Zamiast medalu - miejsca 5-8 i duże rozczarowanie, choć ówczesny trener kadry Jacek Gmoch po latach przekonuje, że był to sukces. Czy szanse na złoto były wtedy realne? Raczej nie, bo w tych czasach drużyny z Europy nie wygrywały mistrzostw poza swoim kontynentem (jako pierwsi dokonali tego Hiszpanie, dopiero w 2010 roku), a rządzący Argentyną generał Videla i jego ludzie robili wszystko, żeby to kapitan ich drużyny wzniósł Puchar Świata w górę.
Zbigniew Boniek powtarza, że Gmoch w Argentynie powinien był postawić na niego od pierwszego spotkania (zrobił to dopiero w trzecim meczu). To nie był jeszcze jego mundial - taki nadszedł w 1982 roku. Mistrzostwa w Hiszpanii to drużyna walcząca z całych sił dla udręczonych stanem wojennym rodaków i flagi "Solidarności" na trybunach. To fenomenalny występ i trzy gole Bońka przeciwko Belgii, a potem bitwa "na noże" ze Związkiem Radzieckim. To Włodzimierz Smolarek otoczony przez piłkarzy ZSRR w narożniku boiska i Boniek udzielający telewizyjnego wywiadu w "zdobycznej" koszulce Serhija Bałtaczy.
Co by było, gdyby nasz najlepszy wtedy piłkarz nie pauzował za kartki i mógł zagrać w półfinale? Może Paolo Rossi nie strzeliłby nam dwóch bramek, może to Boniek wbiłby je Włochom i zagralibyśmy w finale? Wywalczone w Hiszpanii trzecie miejsce i tak było wspaniałym osiągnięciem, w tamtym momencie historii potrzebnym Polakom jak tlen.
Piękne mundialowe opowieści na tym się dla nas kończą, kolejne trzy są już tymi z rodzaju "ku przestrodze". Rok 1986, Meksyk, to przede wszystkim"klątwa" Bońka i selekcjonera Antoniego Piechniczka, którzy zdaniem wielu przeklęli reprezentację po przegranej z Brazylią 0:4 w 1/8 finału, udzielając wywiadu na żywo Dariuszowi Szpakowskiemu. Ich gorzką ocenę stanu naszego futbolu przytaczano za każdym razem, gdy Biało-Czerwoni przegrywali eliminacje wielkich turniejów. A przegrywali je nieustannie przez szesnaście długich lat.
"Klątwę" przełamała dopiero drużyna Jerzego Engela, pierwsza ekipa, którą większość współczesnych kibiców pamięta z własnych obserwacji, a nie z opowieści ojców i dziadków. W 2002 roku do Korei i Japonii (jak się później okazało - tylko do Korei) jechaliśmy po Puchar Świata, bo tak przed mundialem zapowiadał sam Engel. Zamiast o złoto zagraliśmy jednak o wszystko i o honor.
Koreańczycy biegali wokół Polaków jakby wzmocnieni magicznym napojem komiksowych Galów, Portugalczyk Pedro Pauleta ośmieszał Tomaszów Hajtę i Wałdocha i dopiero gdy stawka była już zerowa, drużyna z siedmioma nowymi piłkarzami w składzie niespodziewanie ograła USA. Mimo to mistrzostwa wspominamy jako turniej "piłkarzy do zupy", jak napisała o nich jedna z gazet, bo wielu z nich lepiej wyglądało na opakowaniach gorących kubków, niż na boisku.
W 2006 roku selekcjoner Paweł Janas sensację sprawił tylko przed mistrzostwami - gdy zostawił w domu Tomasza Frankowskiego, Jerzego Dudka i Tomasza Kłosa. Pierwszy swoimi bramkami załatwił Polakom awans, drugi rok wcześniej wytańczył Ligę Mistrzów dla Liverpoolu, trzeci był filarem obrony kadry. A jednak Janas uznał, że ma lepszych od nich. Na turnieju rzucił do swoich piłkarzy "Zagraj to jeszcze raz, Sam", choć nikt poza nim o tę melodię nie prosił. Znów, tak jak w dalekiej Azji, graliśmy męczonego. Artur Boruc płakał po bramce Niemców na 1:0 w 90. minucie, a jedyną wygraną, z Kostaryką, spóźnioną i w stylu raczej marnym, załatwił nam dwoma golami stoper Bartosz Bosacki. Piłkarz, który uratował honor kadry, na mundial pojechał tylko dlatego, że zachorował Damian Gorawski.
Od 2:1 z Kostaryką w Hanowerze mija dokładnie 11 lat, 11 miesięcy i 29 dni. Polska piłka na szczęście wygląda inaczej niż 20 czerwca 2006 roku. Nasze marzenia o niezapomnianym występie Biało-Czerwonych na mistrzostwach nie są teraz snem wariata, życzeniowym myśleniem pozbawionym jakichkolwiek podstaw. Po raz pierwszy od prawie ponad trzydziestu lat mamy prawo wierzyć, że nasza drużyna podbije chociaż kawałek świata.
Nie liczymy już na to, że, tak jak w 2002 roku, nasze sztandary poniesie ku chwale grupa przeciętniaków, których największym atutem jest wola walki. Nie musimy już wierzyć, jak w 2006, że bohaterem turnieju zostanie ledwie niezły napastnik Borussii Dortmund. Teraz ma nim być najlepszy piłkarz Bundesligi. Teraz zwycięstwa mają załatwiać nam ci, którzy szacunek rywali mają prawdziwy, a nie kurtuazyjny. Piłkarze Bayernu, Juventusu, Napoli, PSG, nie Celticu Glasgow, FK Moskwa czy Heerenveen. Doczekaliśmy się dni, gdy dzieciaki na osiedlowych boiskach wolą nosić koszulki swoich niż Messich i Neymarów, bo w końcu w kadrze Polski równie łatwo znaleźć im bohaterów jak w Realu czy Barcelonie.
Mamy wszelkie prawo wierzyć w dobry mundial. Budowana od czterech lat drużyna Adama Nawałki wydaje się być u szczytu swoich możliwości. Ma szansę stworzyć swoją legendę, jak zrobiły to ekipy z 1974 czy 1982 roku. Dla ekipy Lewandowskiego, Milika, Szczęsnego, Błaszczykowskiego i Piszczka ćwierćfinał to bez dwóch zdań cel osiągalny. Na coś więcej będzie już potrzebne szczęście. Mistrz Wimbledonu Łukasz Kubot mawia, że szczęście sprzyja przygotowanym. A zespół, który prowadzi tytan pracy Nawałka, przygotowany jest na pewno.
Mistrzostwa w 2002 roku dały nam "piłkarzy do zupy" i niezapomniany hymn Edyty Górniak, po mundialu 2006 każdy z nas lubi czasem rzucić "ale że Dudka nie powołał?". Turniej w Rosji ma już swój pierwszy mit, bo niezależnie od tego, jak zagramy, będziemy wspominać historię Kamila Glika. Obyśmy za kilkanaście lat mówili "twardy jak Glik", a nie "wypadł jak Glik przed mundialem".