Paweł Ziółkowski ma obecnie 38 lat i posiada czarny pas w Brazylijskim Jiu-Jitsu. Jest również autorem licznych publikacji z zakresu sztuk walki oraz zwycięzcą, jako pierwszy Polak, międzynarodowego turnieju BJJ w 2000 roku.
Waldemar Ossowski: Skąd wziął się pomysł na utworzenie jednego z pierwszych klubów sportów walki w Gdańsku?
Paweł Ziółkowski: Pierwsze kluby powstawały tu jeszcze przed moim urodzeniem, ja, co najwyżej współtwórcą pierwszego Bjj/MMA. Sztuki walki ćwiczę od ósmego roku życia, zaczynałem od kung fu, potem zmieniałem style, szukając tego, co by mi najbardziej odpowiadało, ale pozostawałem w kręgu sztuk walki dalekiego wschodu. W 1995 roku ćwiczyłem akurat od paru lat aikido, kiedy Karol Matuszczak z Poznania, jeden z czołowych wówczas instruktorów tej sztuki walki w Polsce, pokazał mi kasety z pierwszy turniejów UFC, gdzie niepozorny Royce Gracie z Bjj pokonywał znacznie potężniejszych ekspertów innych stylów. Zakochałem się wtedy w Bjj. Zaczęliśmy ćwiczyć w małej grupce w oparciu o materiały z zachodnich gazet, techniki zaobserwowane na nagraniach UFC i słabo wówczas dostępny internet.
W 1998 roku Karol otworzył pierwszy klub Bjj i MMA w Polsce, w Poznaniu. Przeniosłem się i ćwiczyłem tam trzy lata. Prowadziłem wówczas z Robertem Plichtą, jako jego asystent klub aikido. Robert też był zainteresowany Bjj i wykształcił się taki model, że on nauczał na miejscu, a ja przyjeżdżałem co dwa tygodnie i pokazywałem nowe rzeczy. W tym czasie m.in. wygrałem jako pierwszy Polak międzynarodowy turniej Bjj (Nikko Cup w Oss, w Holandii, w 2000 roku). Doznałem jednak także kontuzji i zdecydowałem się na powrót do Trójmiasta. Razem z Robertem i Grzegorzem Jakubowskim, który dołączył w międzyczasie, prowadziliśmy klub pod szyldem Bjj-Trójmiasto, gdzie głównie ja prowadziłem treningi. Po roku doszliśmy do wniosku, że nasze pomysły na klub zbyt się różnią i każdy z nas poszedł inną drogą. Ja założyłem Akademię Sarmatia. Był rok 2002.
Jaki duży obecnie jest klub?
- Mamy dwie filie, na Jagiellońskiej na Przymorzu i na Kartuskiej na Jasieniu, przymierzamy się tez do trzeciej. Ilość osób jest bardzo różna. Przykładowo w tej chwili, grudzień, ćwiczy bardzo mało, głównie z powodu wydatków świąteczno-noworocznych. Za chwilę powinno być znacznie więcej chętnych na fali postanowień noworocznych.
Ostatnio zawodnik pańskiego klubu, Marcin Jaworski, odniósł zwycięstwo na gali w Elblągu przez poddanie. Czy często zawodnicy Akademii mają przyjemność walczyć na zawodowych galach MMA?
- Mamy bardzo dużo propozycji, znacznie więcej niż możliwości. Zdarzały nam się okresy, że co tydzień ktoś walczył, nawet i po kilku zawodników na jednej gali, ale bywały i paromiesięczne przestoje, bo kilka osób miało kontuzje, kilka sprawy rodzinne, ktoś pisał magisterkę, a inny priorytetowo traktował starty w innej dyscyplinie. Przykładowo ostatnio odmówiliśmy chyba dziesięciu propozycjom dla Kamili Bałandy, bo priorytetem były dla niej Mistrzostwa Świata w kickboxingu.
Jak duże znaczenie pełni w państwa klubie brazylijskie jiu-jitsu i skąd pojawiła się fascynacją tą dyscypliną?
- Bjj jest podstawą treningu. Bjj jest kwintesencją tego, co się o sztukach walki zawsze opowiadało: absolutny prymat techniki nad siłą.
Jak pan, jako jeden z pionierów BJJ i MMA w Polsce, ocenia rozwój mieszanych sztuk walki nad Wisłą?
- Zacznijmy od tego, ze jestem przeciwnikiem tłumaczenia terminu - Mixed Martial Arts. To tak jakby na kickboxing mówić "kopanyboks". W MMA na wszystkich płaszczyznach mamy do czynienia z podobnym zjawiskiem: szybki i daleko idący wzrost czołówki, z jednoczesnym umasowieniem na mocno przeciętnym poziomie. Dotyczy to tak poziomu zawodników, klubów, jak i organizowanych gal.
Jeden z pana podopiecznych, Krzysztof Piechota, jest niepokonany na zawodowej scenie (8-0). Czy w przypadku tego zawodnika pojawiły się już jakieś poważniejsze oferty?
- Wielokrotnie. Ostatnia startu na tej samej gali M-1, na której swoją pożegnalną walkę toczył Fedor Emalianienko. Niestety Krzyśka na ponad rok wyłączyła ze startów kontuzja, jaką odniósł podczas sparingu z Andrzejem Wrońskim i dopiero teraz powoli wraca na matę.
Jak pan, jako sędzia ringowy, ocenia pan poziom sędziowania na galach w Polsce?
- Bardzo zróżnicowany. Mamy naprawdę wielu dobrych sędziów, ale jednocześnie na wielu galach organizator bierze sędziów z przysłowiowej "łapanki". Byłem np. świadkiem jak sędzia punktowy wstał w czasie trwania rundy od stolika i przekazał sędziowanie koledze, który nie znał wcześniejszego jej przebiegu. Kiedy indziej musiałem tłumaczyć sędziemu w przerwie pomiędzy rundami, że system sędziowania "do 10", po angielsku "must 10" wymaga, żeby jeden z zawodników miał 10 punktów, no chyba, że sędzia ringowy odejmie mu za karę, a nie tyle, ile tamtemu się wydawało. Sędziom ringowym też zdarzają się błędy, np. przerywanie walki w nieodpowiednim momencie, problemy z odtworzeniem pozycji, brak reakcji na wulgarne teksty z narożnika.
Kto z Polaków, według pana, może w 2014 roku złączyć się kontraktem z federacją UFC?
- Jeśli przyjrzymy się czwórce, która ostatnio trafiła do UFC, to są to zawodnicy mniej więcej ze środka pierwszej dziesiątki w naszym kraju. Moim zdaniem to oznacza, że absolutnie każdy zawodnik z tej czołówki ma szanse. Oczywiście ich wykorzystanie zależy od kilku czynników, takich jak bilans ostatnich walk, inne zobowiązania kontraktowe, obrotny menadżer, itd. Zwróciło moją uwagę, że wszyscy czterej reprezentują inne kategorie wagowe. To może być przypadek, ale może też celowa polityka UFC. W tym drugim przypadku można by się spodziewać teraz zawodników z kategorii -93 i 66 kg. Być może także -61, ale ta jest dość słabo jeszcze obsadzona. Oczywiście mogę się mylić i może zobaczymy drugiego Polaka w którejś z już obsadzonych kategorii.
Jak oceniłby pan mijający rok w polskim MMA?
- Ogólnie na plus. Nowi zawodnicy w UFC, dominacja w wadze ciężkiej M-1, dużo małych, lokalnych gal. Na minus, zwłaszcza z trójmiejskiego punktu widzenia, odwołanie MMA Attack, ale według mnie ta gala była po prostu niedopasowana do trójmiejskich realiów.