Agata Hudziak: Jesteś wielokrotnym medalistą Mistrzostw Polski, brązowym medalistą Mistrzostw Europy Juniorów (2004). Występowałeś m.in. na Młodzieżowych Mistrzostwach Europy (2005) i w Halowym Pucharze Europy (2006). Obecnie studiujesz na Uniwersytecie w Los Angeles (University of South California). Co skłoniło Cię do wyjazdu z kraju?
Ireneusz Sekretarski: O wyjeździe do USA zacząłem myśleć po rozmowie z moim obecnie już byłym trenerem na obozie w Portugalii. Przykładałem się do pracy w 100%, ale nie doceniano tego, dlatego chciałem wiedzieć, co stanie się z zawodnikiem, który dozna poważniejszej kontuzji, za czym oczywiście idzie regres wyników. Powiedziano mi, że jeśli nie będzie ciągłych postępów, a tym bardziej w razie problemów zdrowotnych, mogę liczyć tylko i wyłącznie na siebie. Zrozumiałem, że w razie jakichkolwiek kłopotów, dla klubu i kadry narodowej przestaję istnieć. Po finale Młodzieżowych Mistrzostw Europy, jeden z trenerów kalifornijskiej uczelni zaproponował mi współpracę. Wiedziałem, że taka okazja może się już nie trafić, więc złożyłem odpowiednie dokumenty. Cały proces związany z przyjęciem na uczelnie trwał około roku. Przez ten czas utrzymywałem stały kontakt z przyszłym trenerem.
Na jakich warunkach zostałeś przyjęty na amerykański uniwersytet? Jakie założenia musisz wypełniać i co otrzymujesz w zamian od władz uczelni?
- Uczelnia, a raczej „Team” zaproponował sportowe stypendium, które zapewnia mi spokojne życie, całkowite opłacenie nauki, sprzęt sportowy, zaplecze medyczne, które mamy do dyspozycji w każdej chwili łącznie z pełną odnową biologiczną i psychologiem. Wszystko opłaca NCAA (National Collegiate Athletic Association).Warunki są ściśle uzależnione od dywizji (ligi), w której znajduje się zawodnik. Do dyspozycji mamy profesjonalne obiekty sportowe, co również odgrywa ogromną rolę. Ja jako zawodnik, muszę przede wszystkim zaliczyć semestr. Można zrobić nawet rekord świata, ale jeśli nie zaliczy się semestru, jest się zawieszonym w startach. Oczekują od nas także dobrych wyników sportowych na wysokim poziomie. Obowiązują twarde reguły. Opuszczenie chociażby jednego treningu bez konkretnego powodu, wiąże się z wyrzuceniem z Teamu. Jeśli jednak zawodnik jest kontuzjowany, nie ponosi żadnych konsekwencji, nawet jeśli traci cały sezon startowy. To chyba największa zaleta.
Czy to była jedyna możliwość, aby stworzyć sobie odpowiednie zaplecze treningowe?
- Nie ukrywam, że przed wyjazdem zaproponowano mi również w Polsce dobre warunki treningowe i obozy klimatyczne. Ale powiedziano jasno, że jak nie nastąpi progres, albo wyskoczy kontuzja, to mogę liczyć na kadrę, ale wojewódzką! W takiej sytuacji pozostałyby tylko obozy klubowe, które są jedynie dwa razy w roku. Dlatego bez zastanowienia wybrałem opcję wylotu do Stanów.
Wielu Twoich znajomych wyjeżdża trenować w USA?
- Nie, ponieważ z braku doinformowania obawiają się wyjazdu, a większość trenerów jest nastawiona sceptycznie do takich zawodników. Barierą jest również język. Obecnie jest tu jedynie kilku polskich lekkoatletów.
Czy twoim zdaniem jest to pozytywna tendencja realizowania przez zawodników z bagażem doświadczeń, sportowej kariery poza ojczystym krajem?
- Opuszczanie kraju, aby móc rozwijać się na pewno nie jest dobre. Najlepiej byłoby kontynuować karierę sportową „w domu”. Gdyby w Polsce odbywały się odpowiednie szkolenia, było by to możliwe. Jednak na pewno gorszym zjawiskiem od emigracji jest marnowanie sportowych talentów.
Czym różni się podejście trenera amerykańskiego od polskiego, jakie są różnice w treningu?
- Każdy z trenerów jest na swój sposób specyficzny, ale uważam, że polscy mają bardziej profesjonalne podejście. Różnic jest sporo. Nie trzeba daleko sięgać, wystarczy spojrzeć chociażby na posiłki. Gdy wyjeżdżamy całym teamem na zawody, zatrzymujemy się po drodze na obiad w fast foodach. W Polsce było by to nie do pomyślenia. Po zawodach część zawodników udaje się na tzw. imprezy, po których zakończeniu, zostają odbierani przez trenerów ze względu na bezpieczeństwo podczas powrotu do domu. W naszym kraju rozrywki tego typu są kategorycznie zabronione. Amerykańscy trenerzy oczekują wyników, ale nie interesują się życiem prywatnym zawodników, nawet tych z pierwszej dziesiątki list światowych. Natomiast jeśli chodzi o metody treningowe, to od razu rzuca się w oczy nie używanie Aquasportu i nie mierzenie tętna. Trening średniodystansowca polega przede wszystkim na bieganiu dużej ilości temp (4 razy w tygodniu) przez cały okres przygotowawczy, za czym idzie zmniejszenie kilometrażu. Odcinki biegane podczas jednego treningu dają łącznie od 5 do 7 km. Praktycznie nie robimy siły specjalnej na siłowni, ani w postaci podbiegów. Przez kilka lat trenowałem zupełnie innym planem treningowym i ten, który obecnie realizuję w Stanach, na pewno jest cięższy od polskiego. Istotny jest również fakt, że trener nigdy nie mówi wcześniej, co będziemy robić na treningu, tak jak było to mówione w Polsce. Po każdym wykonanym odcinku, nikt nie wie, co czeka go za chwilę i jak szybko będzie musiał biegać. Zabronione jest również bieganie z zegarkami.
Bardziej doceniany czułeś się w Polsce, czy jednak wolisz klimat Stanów?
- Bez zastanowienia mogę powiedzieć, że zawodników docenia się bardziej w USA. Każdego traktuje się tu jednakowo, bez żadnych wyróżnień, bez względu na poziom jaki reprezentuje. W Polsce miałem kilka niemiłych doświadczeń, które musiałem cierpliwie znosić. W teamie amerykańskim takie sytuacje nie mają miejsca.
W czerwcu zamierzasz wrócić do Polski, aby tutaj kontynuować sezon startowy. Czy to będzie powrót już na stałe?
- To prawda, w czerwcu wrócę do Polski i zamierzam poważnie podejść do Mistrzostw Polski, jeżeli tylko zdrowie mi na to pozwoli. Jednak już pod koniec sierpnia lecę z powrotem do USA, ponieważ został mi tam jeszcze jeden rok nauki na Uniwersytecie.