Jarosław Galewski: W ostatnim spotkaniu z Prokomem po raz kolejny pokazaliście lwi pazur. Trzeba jednak przyznać, że ten mecz był niesłychanie nerwowy...
Łukasz Majewski: Rzeczywiście, w końcówce było nerwowo. Poza tym, trochę zabrakło nam sił. Na pięć minut przed końcem meczu po prostu stanęliśmy. Nie mogliśmy nic rzucić i na pewno wynikało to ze zmęczenia. Ważne jest jednak to, że nie pękliśmy w obronie. To, czego nie byliśmy w stanie zrobić w ataku, nadrobiliśmy w defensywie. W tej chwili liczy się tylko wygrana i to, że w całej rywalizacji jest remis 2:2.
W pierwszej połowie ostatniego spotkania graliście koncertowo w ataku. 57 punktów w trakcie 20 minut robi wrażenie...
- Zgadza się. Już wcześniej powiedziałem, że nie ma sensu się oszukiwać. Trzeba postawić sprawę jasno i stwierdzić, że każdy z nas musi coś dorzucić, kiedy będzie na parkiecie. Tylko wtedy można myśleć o zwycięstwie z Prokomem. Gra na maksimum swoich obrotów jest na tym etapie szalenie istotna.
Wszyscy obawiali się, że po pierwszym pojedynku w Ostrowie zabraknie wam sił. Jak się jednak okazało, te obawy były całkowicie bezpodstawne...
- Dokładnie tak. Jest team, mamy niesamowity zespół, kolektyw i fajne serca. W naszej drużynie grają ludzie z charakterem. To liczy się najbardziej. Swoją postawą udowodniliśmy, że kasa nie gra na boisku. Jedziemy na piąty mecz i zobaczymy, jak zakończy się ta rywalizacja.
Po pierwszym spotkaniu miałeś sobie wiele do zarzucenia z powodu gry w obronie. Dzień później zagrałeś jednak znakomicie w tym elemencie, o czym najlepiej świadczy wybranie piłki z kozła Quyntelowi Woodsowi w kluczowym momencie meczu...
- Jeszcze przed samym wyjściem na to spotkanie przeczytałem na Sportowych Faktach, że ten zawodnik mnie kilka razy ośmieszył. Wziąłem sobie to do serca i postanowiłem bardziej skupić się na grze w obronie. Bardzo chciałem coś „wyrwać” w defensywie. Jeżeli chodzi o Woodsa, to facet przez trzy kwarty był obok meczu i zaczął grać swój basket dopiero w ostatnich dziesięciu minutach. Bardzo się cieszę, że w końcu udało mi się wybrać mu piłkę. Powiem szczerze, że liczyłem na to właśnie w momencie jego kozłowania między nogami. Jestem zadowolony, że w końcu dopiąłem swego.
W rywalizacji z Prokomem jest remis 2:2. Wasi rywale zagrają teraz pod niesamowitą presją. Czy może wam to pomóc?
- Zdecydowanie tak. Na pewno widzimy swoją szansę w piątym pojedynku. Jesteśmy teraz naprawdę zmobilizowani. Zobaczyliśmy, że możemy pokonać Prokom zarówno u siebie jak i na wyjeździe. Teraz cała Polska będzie na nas patrzeć. Jeżeli przegramy, nic wielkiego się nie stanie. Kiedy odpadnie natomiast Prokom, to wszyscy będą mówić o wielkiej sensacji.
Mieliście ponad tydzień przerwy. Po dwudniowym boju z Prokomem regeneracja sił była chyba szczególnie istotna?
- Na pewno tak, chociaż w szatni śmialiśmy się, że wolelibyśmy grać dzień po czwartym spotkaniu. Kiedy patrzyliśmy na graczy Prokomu, to oni wcale nie wyglądali na świeżych. Jeżeli spojrzymy na wysokich koszykarzy, to trzech z nich zagrało grubo ponad 30 minut. Nasi rywale byli również eksploatowani. Niemniej jednak dobrze, że jest przerwa. Mieliśmy święta i można było na chwilę wyskoczyć do domu i trochę się zrelaksować.
Chciałbym zapytać jeszcze o ostatnią akcję czwartego spotkania, a dokładniej o zagranie Filipa Dylewicza. Sam zainteresowany nie chcę komentować tej sytuacji. Nie ulega jednak wątpliwości, że możecie być mu wdzięczni...
- Nie mam pojęcia, czym Filip się kierował. Być może koszykarz Prokomu pogubił się w liczeniu punktów albo liczył na akcję dwa plus jeden. Byłem pewny, że Filip odda rzut za trzy punkty lub poda piłkę do Davida Logana. Cóż, nasi rywale popełnili błąd i my się z tego cieszymy.
Masz świadomość, że wygrana w Sopocie i wyeliminowanie Prokomu byłoby największą niespodzianką tego sezonu?
- Chyba nie tylko tego. Takiej niespodzianki nie było od kilku lat. Ktoś jednak musi być pierwszy...