WP SportoweFakty.pl: Na początku wypada zapytać o Łotwę, jako kraj z którym chyba nawet bardziej jest pan związany. Tam spędził pan mnóstwo sezonów, a tu nagle pojawia się Kraków i decyzja o grze dla R8 Basket Politechniki Kraków. Skąd takie… zaskoczenie?
Michał Hlebowicki: Z Łotwą jestem jak najbardziej związany. Znajduje się tam mój dom, rodzina. Rozegrałem w tym kraju ostatnie sześć sezonów, z czego pięć przypadło na ekstraklasę, a jeden dotyczył odpowiednika naszej pierwszej ligi. Po minionej edycji zamierzałem kończyć karierę w drużynie BK Ogre. Taka decyzja odnosiła się również do faktu, że posiadam wszystkie obywatelskie prawa, jednak nie mam samego obywatelstwa i jestem traktowany jako zawodnik zagraniczny. Wiadomo, wiek - 40 lat, chociaż jeszcze nie, limity. Zaznaczę, że oprócz pełnienia roli gracza trenowałem też zespół juniorski, tworzący rezerwy. Z klubem porozumiałem się, iż będę kontynuował to zajęcie, a także zostanę asystentem głównego szkoleniowca i tym samym pozostanę w ekstraklasie. Jednak zadzwonił Rafał Knap, właściwie trener Rafał Knap, kolega z którym występowaliśmy w rozgrywkach juniorskich i w Białymstoku. Zaproponował czy nie chcę się jeszcze poruszać, wobec ciekawego projektu jaki został stworzony w Krakowie, i pomóc w awansie do pierwszej ligi. Początkowo przyznam, że traktowałem sprawę nieco z przymrużeniem oka. Niemniej Rafał opowiadał, że poprowadzi całość jako trener, że jest kilku doświadczonych zawodników znających smak awansu i rywalizacji na wysokim poziomie i że to żaden żart. Dał jasny komunikat – widzę Cię w zespole. Jeżeli tylko wyrażę zgodę, porozumiemy się bez problemów. Rzeczywiście, dokładnie wszystko zostało spełnione. Po rozmowie z żoną, rodziną, wziąwszy pod uwagę, że propozycja okazała się atrakcyjniejsza niż łotewska, przyjechałem. A wiedziałem, że mogę dalej grać i pomóc. Zgodziłem się.
Skłoniły pana perspektywy?
- Na pewno. Od jakiegoś czasu, w zasadzie od etapu juniorskiego wyznaczałem sam sobie drabinkę. Uważałem, żeby nie wpaść na zbyt głęboką wodę i zarazem nie przepaść. Chciałem szczebel po szczeblu piąć się wyżej i kariera właściwie tak wyglądała. Może jedna decyzja okazała się błędna, lecz nie chciałbym do tego wracać. Ogólnie jestem zadowolony z przebiegu całej przygody. Teraz dalej chciałem grać i tu stworzyła się szansa z jasnym celem, czyli awansem. Marzenie sportowca to wygrywać, być w dobrej, zorganizowanej drużynie, więc dlaczego nie?
Usłyszał pan o całym pomyśle i pojawiło się zastanowienie czy rzeczywiście zdołacie tak szybko zrealizować założenia?
- One cały czas towarzyszą, bo to jest sport i wszystko może się zdarzyć. Personalnie jak najbardziej skompletowano nas na awans, z tym że bywają cuda. Po ostatniej porażce też niektórzy zostali sprowadzeni na ziemię. Nie jesteśmy robotami i najwyraźniej da się z nami wygrać. Nikt w sporcie nie może być w stu procentach pewien. My ciężko trenujemy, trzeci miesiąc, bez wątpienia idziemy w dobrym kierunku. Trudno rozegrać cały sezon na maksymalnych obrotach. Ważne, by forma przyszła w kwietniu, maju, kiedy nadejdą play-offy. Nie raz zdarzały się przykłady, że klub szedł niczym burza, a podczas najważniejszego momentu coś nie wychodziło. Oczywiście cel jest jeden i na nim się koncentrujemy.
Na Łotwie namawiając pana do gry argumentowano, że występy po 12-15 minut, natomiast w praktyce wychodziła tzw. pełnometrażowa forma i nikt nie mówił o oszczędzaniu sił. Do stolicy Małopolski przyszedł pan zatem z poczuciem swego rodzaju misji? Doświadczenie często daje wsparcie.
- Jakieś doświadczenie koszykarskie posiadam. Zdrowie nie jest najgorsze, skoro rok temu z powodzeniem biegałem po parkietach łotewskiej ekstraklasy, wcale nie odbiegającej wiele od polskiej. To doświadczenie na poziomie II ligi musi zatem procentować. Pewnie niektóre elementy typu skoczność, elastyczność, szybkość w trakcie całej kariery różnie się prezentują, aczkolwiek głowa pozostaje. Ten szczebel rywalizacji różni się od najwyższej klasy, zresztą pierwszy raz tutaj gram. Drużyny też są przeróżnie. Od wizualnie koszykarskiej po takie gdzie, szanując oczywiście wszystkich przeciwników, najwyższy zawodnik mierzy 195 cm, co nawet w juniorach rzadko się zdarza. Ale taka jest II liga. Trzeba jechać, walczyć o swoje.
ZOBACZ WIDEO "PZPS dopuścił się grzechu zaniechania w sprawie Leona" (źródło: TVP SA)
{"id":"","title":""}
Co podoba się panu w projekcie R8 Basket Politechnika?
- Przede wszystkim jasno postawiony cel. Nasz szef, Dominik, nie ukrywa, że chce odbudować ekstraklasę w przeciągu dwóch lat w Krakowie. Ten czynnik stanowi coś najważniejszego prócz, nie ukrywając, dobrych warunków finansowych i organizacyjnych. Super być częścią takiego przedsięwzięcia, zwłaszcza jeśli przyniesie powodzenie. Zapisać się w historii Krakowa, pomyśleć - tak, byłem w zespole, który po latach przywrócił miastu ekstraklasę. Na razie stawiamy pierwsze kroczki. Jasne, że ewentualna ekstraklasa to kwestia dwóch lat. Tak sobie zakładam, że projekt minimum mojej gry to właśnie dwa lata. Umówmy się, w przypadku realizacji planu będę wiekowym zawodnikiem…
[nextpage]
Liczy się bardziej dyspozycja fizyczna.
- Dokładnie. Byli i starsi. Koszykówka idzie w stronę zdolności motorycznych, biegania, dynamiki, ale myślenie czy doświadczenie też są potrzebne.
Trafiacie niejako na niszę, bowiem męska koszykówka w Krakowie wśród elity ostatnim razem zaistniała jako Unia/Wisła. Później jedynie żeńska Wisła Can Pack reprezentowała czołowy segment, dlatego kibice są spragnieni dużych emocji. Póki co, powoli kroczycie we właściwym kierunku. Mecze odbywacie już w małej Tauron Arenie, posiadającej większe trybuny niż hala przy ul. Kamiennej. Stajecie przed szansą zbudowania czegoś trwałego.
- Dokładnie, trzeba podziękować naszemu szefowi, Dominikowi, który zainwestował w nas i wierzy, że faktycznie dojdziemy do ekstraklasy. Robi ile się da, żeby stworzyć nam w pełni profesjonalne warunki, przyzwyczaja kibiców do tego ducha rywalizacji. Choćby niedawne derby Krakowa zgromadziły imponującą publikę. Dziewczyny z Wisły świetnie sobie radzą, ale rozumiem, że brakuje męskiego basketu. Przecież on w tym mieście bardzo długo funkcjonował! Nie zapominajmy tego. Cieszę się, że idziemy taką drogą. Wiem, iż szef dąży do tego, by jeszcze w obecnym sezonie wystąpić na hali Tauron Areny!
Jeszcze w drugiej lidze?
- Tak, czy to play-off czy rozgrywki pucharu Polski, tego nie wiem. Istnieje takie założenie. Tylko się cieszyć.
Ma pan pewno wiele spostrzeżeń jeśli chodzi o świat koszykarski. Jak porównać, powiedzmy pana Dojlidy Białystok do obecnej gry?
- Ja miałem to szczęście biegać po boisku w trzech dekadach koszykarskich. Zaczynałem w latach 93/94, wtedy zaliczyłem debiutancki sezon pod trykotem warszawskiej Polonii. Niewiele osób o tym pamięta, chyba bardziej kojarzą właśnie 97/98 i Białystok. Później rok 2000, 2010… Jest to inna koszykówka. Nawet oglądając tamte spotkania da się zauważyć, że pod względem szybkości, nacisku na piłkę czy zwłaszcza obrony są różnice. Idąc dalej, warunki fizyczne, treningi, nowe metody, trenerzy od przygotowania motorycznego, rozciąganie, zajęcia na siłowni… Ktoś mądry pracuje nad tym, by całość podążała w kierunku większej efektowności i efektywności.
Sport generalnie stawia na atletyzm, jednak nie brakuje panu czasem czystego polotu i techniki, jakim choćby charakteryzowała się reprezentacja Jugosławii u przełomu lat 80/90-tych?
- Tak, miałem przyjemność jeszcze rywalizować z kadrą Jugosławii. Krótko, ale jednak. Grałem przeciwko rozgrywającym Djordjević, Obradović, środkowym Żeljko Rebracy. Dejana Bodirogi akurat zabrakło. To coś niesamowitego. Oni wcale nie byli tacy szybcy, dynamiczni, ale tak zgrani i mądrzy, że pokonywali innych z zapasem. Takie rzeczy są wpajane od zawsze. Teraz się nieco podzieliło, bo większą role odgrywa wspominana fizyczność. Faktycznie brakuje mi trochę tego stylu. Ja nawet bardziej lubię sobie popatrzeć na koszykówkę europejską. NBA oglądam, ale przyznam, że zazwyczaj od finałów konferencji. Bardziej cenię spanie, obecnie dla mnie ważniejsze. Chociaż słyszałem o wyczynie Stephena Curry i jego 13 "trójkach" w meczu, a dwa dni wcześniej spudłował 10 prób. Tego się nie da nie wiedzieć w dobie internetu. Też zatem wolę taki poukładany basket niż, jak mawiał mój trener z Łotwy, koszykówkę indiańską, czyli hurra do przodu, non stop zmiany, przekazywanie krycia itd. Jednak w ten sposób szuka się szansy. Ja mając przewagę fizyczną pod koszem uciekam się do wykorzystania tego atutu, ktoś natomiast próbuje znaleźć sposób, żeby zdobyć punkty dla siebie.
Jak oceniłby pan łotewską ligę w stosunku do naszej plk?
- Może zacznę od młodzieży. Ona jest tam rozwijana w sposób bardziej poukładany, mądrzejszy. To widać w poszczególnych kategoriach wiekowych. Są konsekwentni, realizują programy, nie zmieniają trenerów. Zdaję sobie sprawę, że łatwiej jest monitorować proces szkolenia w mniejszym państwie. Każdy kraj preferuje też swój styl. Oni zawsze dobrze rzucali za trzy, imponowali techniką, aczkolwiek warunkami wzrostowymi już nie. Kadry, męska i żeńska, walczyły o udział w Igrzyskach Olimpijskich. Sam fakt należy docenić. Na Łotwie jest również mniej zamieszania. Większość rzeczy wydaje się przemyślana, przekalkulowana. Ponadto, warto zaznaczyć, że dla Łotyszy koszykówka jest sportem numer dwa. U nas wiadomo, piłka, piłka i piłka. Nikomu przy tym nie zamierzam ujmować. Sam nawet trenowałem futbol w Polonii Warszawa zanim zameldowałem się pod tablicami. Lubię piłkę i pograć sobie. Wracając do Łotwy, dyscyplinę ponad podziałami stanowi hokej. U sąsiadów, Litwinów, koszykówka w ogóle uchodzi za kult. Funkcjonuje nawet anegdota, że dziecko rodzi się albo z pomarańczową piłką, albo kijem do hokeja w ręce.
Wypowiadał się pan parokrotnie, że zawsze chciał wyjechać. Kiedy przychodziły takie propozycje, zabierał pan rzeczy i w drogę. Trochę świata udało się zwiedzić dzięki temu.
- Tak i nie będę mówił, że za późno podejmowałem te kroki. Piękne chwile spędziłem w Warszawie, Białymstoku, Sopocie, Pruszkowie. Miałem także moment pauzy przez zerwanie więzadeł krzyżowych w kolanie, aczkolwiek odbudowałem formę. Nastąpiło to w Słupsku. Ciekawa historia wydarzyła się po odejściu z Polonii. Miałem okazję wyjechać do Rosji, konkretnie do Unicsu Kazań, ze względu na to, że moja małżonka Ilze dostała tam kontrakt i poprzez jej kontakty dostałem szansę pokazania się w tym klubie. Wielkich nadziei sobie nie robiłem, lecz trenowałem przez półtora miesiąca w bardzo silnym zespole o budżecie 25 milionów dolarów. Był tam m in. znany z NBA Shammond Williams. Sama możliwość ćwiczenia w takim towarzystwie pod okiem znakomitego szkoleniowca, Stanislava Jeromina dała kapitalny bagaż doświadczeń. Dostałem nawet propozycję zostania w drugiej drużynie, ale nie zdecydowałem się. Podobnie, mimo bardzo intratnego kontraktu, odmówiłem angażu w Spartaku Władywostok. Postanowiłem pojechać na Łotwę, odbudowałem się. Grałem dla Barons Ryga, z którym zdobyliśmy puchar Europy FIBA, mistrzostwo kraju. Potem dwa, bardzo ciekawe lata spędzone na Cyprze. Wielu myśli, że ta lokalizacja oznacza sportową emeryturę, tymczasem liga naprawdę może się podobać. Ugraliśmy dwa tytuły mistrzowskie, awansowaliśmy dwukrotnie do ćwierćfinału pucharu FIBA. Dalej Ukraina, jeden sezon. Trochę zwiedziłem, poznałem mnóstwo wspaniałych ludzi. Teraz przychodzi mi jeszcze do głowy Argentyna, gdzie grałem przeciwko Manu Ginobili. Tego mi nikt nie zabierze. Syn nie wierzył, jak mu opowiadałem. Mama wycinała mu z gazet różne wzmianki, artykuły i dopiero sam zobaczył, że Hlebowicki rzucił 13, a Ginobili 11 "oczek". Przegraliśmy wtedy z pierwszą reprezentacją Argentyny nieznacznie, sześcioma punktami podczas tournée. Nauczyło mnie to wszystko radości oraz pokory, ponieważ nie zawsze było perfekcyjnie. Przychodziły momenty zwątpienia. Te więzadła krzyżowe, na Ukrainie z kolei przytrafiły się kłopoty z Achillesem i konieczna była operacja.
Później okazywało się, że może pan grać, dobrze grać.
- Tak i to najważniejsze. Jak wspominałem, od samego początku sobie to poukładałem, chyba od 16 roku. Naprawdę nie wiem kto mnie tego nauczył, bo raczej sam wiedziałem, że chcę iść szczebel po szczeblu. W wieku 16 lat już mogłem pójść do Mazowszanki, zdobyć mistrzostwo Polski, tylko pewnie nie byłbym na boisku. Wtedy wchodzili m in. Leszek Karwowski, Tomasz Suski, rok starsi gracze i oni pełnili rolę zmienników czołowych gwiazd. Ja założyłem sobie te szczebelki. Złotego medalu w Polsce nigdy nie wywalczyłem. Był brązowy, puchar. Świętowałem za to mistrzostwa gdzie indziej.
[nextpage]
W przekroju tych sezonów, wyjazdów, co pana tak prawdziwie zaskoczyło?
- Tego wiele się przydarzało. Pamiętam, bardzo zaskoczył mnie samolot, którym lecieliśmy na ćwierćfinał pucharu FIBA z Cypru do Mariupolu. Dwa razy zresztą tam lecieliśmy. Przegraliśmy pierwszy mecz u nich i potem zwyciężyliśmy u siebie. Nawet sobie myślałem, że jak mamy wygrać, żeby potem lecieć tam znowu, przegrać, to może lepiej nie lećmy. Maszyna była strasznie stara, niczym z 1942 roku. Wchodziliśmy do środka jak żołnierze, przez ogon. Jakiś olej kapał i na płycie lotniska widziałem sporą kałużę. Kiedyś dużo latałem, nawet kilka razy w miesiącu, jednak ten samolot zrobił na mnie wrażenie. Naprawdę się bałem. Znaczy leciał bardzo dobrze, tyle że miał pewne mankamenty. Długo startował, jak się poderwał to widziałem koniec pasa. Później długo się podnosił, ale doleciał.
A jakość sportowa ligi ukraińskiej wywarła pozytywne wrażenie?
- Zależy od pojedynku. Miałem zaszczyt grać z BK Kijów, który trenował Sasa Obradović. Pamiętam, że zagrałem dobre zawody, a on mówi, że skądś mnie kojarzy. Powiedziałem , iż w 1999 roku miałem zaszczyt rywalizować z Tobą razem z moją reprezentacją. On sobie coś przypomniał, powiedział parę słów. Tylko to był dziwny sezon na Ukrainie. Władze w centrali się pokłócili i zrobili dwie ligi. Jedna funkcjonowała pod egidą banku, który ją finansował, a druga pod zwierzchnictwem federacji. Ja grałem w tej federacyjnej, liczącej 9 drużyn. Równoległa liga skompletowała podobny zestaw. Bank dawał pieniądze każdemu zespołowi, żeby zbudował sobie kadrę. Rozgrywki musiały wystartować. Pamiętam, że oni nie podlegali pod FIBĘ. Taka ciekawostka, był w Anwilu rozgrywający, notabene bardzo dobry, Henderson. Miał jakiś kłopot ze stosowaniem dopingu, ale we wspomnianej lidze dostał wysoki kontrakt i świetnie sobie radził. Mało tego, dochodziło do sytuacji, że Budivielnik Kijów grał dla banku, a BK Kijów dla federacji. My przyjeżdżając na mecz z BK czekaliśmy aż skończy się starcie Budivielnika w… zupełnie innej lidze, chociaż również ukraińskiej. Moja drużyna nazywała się BC Nikolaev, około 100 kilometrów od Odessy. W Odessie miałem kolegę, Olega Jusznika, spotkałem go w Słupsku i Pruszkowie. Byliśmy w stałym kontakcie. Miałem do kogo pojechać i porozmawiać po polsku.
Ale zna pan język rosyjski, więc raczej problemów z komunikacją nie było?
- W szkole się uczyłem, potem nieco zapomniałem, lecz podszkoliłem. Na Łotwie, gdzie rodzimy język jest trudny również porozumiewałem się po rosyjsku. Jednak pół życia spędzili w Związku Radzieckim, zanim Łotwa odzyskała niepodległość, więc ten język znają.
Jak pojawiała się oferta przed lub w trakcie sezonu to od razu podejmował pan decyzję o ewentualnym przyjęciu czy wnikliwie analizował sytuację?
- Zawsze analizowałem, chciałem dowiedzieć się czegoś o klubie. Na przykład Ukraina. Sprawa wyszła całkiem przypadkowo. Litewski agent, który działał na Łotwie zaproponował mi ten zespół. BC Nikolaev nigdy nie miał zagranicznych zawodników. Zajęliśmy dobre, piąte miejsce. Mocno walczyliśmy z Chemikiem Jużnyj. Ja i
Amerykanin, byliśmy pierwszymi spoza Ukrainy graczami.
Można powiedzieć, że podczas całej kariery jeżeli nie znajdował się pan w wyjściowej piątce, to był mocnym punktem rotacji?
- Zawsze zależy gdzie. Raczej miewałem dobrą pozycję i nawet wchodząc z ławki znajdowałem się raczej wśród tych pierwszych, którzy zmieniali podstawowych zawodników. Na Cyprze większość meczów rozegrałem w pierwszym składzie. W Barons Ryga mieliśmy wysoki budżet i bardzo silny skład. Tam zmieniałem świetnego Kasparsa Berzinsa, mierzącego 213 cm wzrostu. Ja sobie założyłem, że nie chcę "grzać ławy". Co to za kariera, którą się przesiedzi? Są tacy, którzy mają na koncie zdobyte puchary, sukcesy, ale niezbyt w tym pomogli. Wolałem iść nawet do słabszej drużyny i grać, rozwijać się. Potem zbierane doświadczenie procentowało. Tak w każdym klubie było, po dzień dzisiejszy.
Wracając do R8 Basket Politechniki, od czego zależy wasz dobry wynik? Co trzeba robić, żeby prezentować poziom jak w pierwszej kwarcie spotkania z Zagłębiem Sosnowiec, wygranej 32:8?
- Myślę, że ciężko zawsze pokazywać takie oblicze. Tamta kwarta była bardzo dobra. Stać nas na to, lecz wtedy trafialiśmy każdy rzut. Musimy utrzymywać w sobie taki tonus koncentracji i naładowania. Tak jak pokazało ostatnio Jaworzno. Każdy chce się z nami bić, zwyciężać. Dostaliśmy lekcję. Każdy sobie przemyśli co robił źle, m in. ja. Nie możemy popadać w samozachwyt, jak kiedyś mówił Jacek Gębal, że wygramy w cuglach całą ligę. Nikt nam tego nie da. Jeżeli jednak zagramy swoją koszykówkę to myślę, iż trudno będzie nas pokonać.
Wybiegając do przodu, obawia się pan trochę formuły fazy play off i rywalizacji pomiędzy grupami?
- One zawsze rządzą się swoimi prawami. Krążą głosy, że to czas weteranów, a kto ma ich najwięcej? To będzie, zatem nasz czas. Tak poważnie, wszyscy pracują, razem ze sztabem szkoleniowym, by wtedy uzyskać optymalną formę. Różne były cuda. Pamiętam parę sezonów temu ligę niemiecką, że do pierwszej czwórki awansowała piąta, szósta, siódma i ósma drużyna. Będziemy musieli być dobrze przygotowani. Do tego trochę jeszcze czasu.
Czego oczekuje pan po tym sezonie?
- Awansu do pierwszej ligi, żeby omijały mnie kontuzje. W przypadku awansu chciałbym zostać w klubie i powalczyć o ekstraklasę i stworzyć tą historię.
Rozmawiał: Adam Popek