- Według mnie mecze PGE Turowa i Stelmetu pokazały, że to zgorzelczanie są obecnie numerem jeden w Polsce. Czekają nas więc bardzo trudne mecze, w których na pewno nie możemy iść na wymianę ciosów. Na to Turów jest za silny - powiedział dzień przed rozpoczęciem półfinałowego starcia ze zgorzeleckim klubem, rozgrywający Rosy Radom, Kamil Łączyński.
[ad=rectangle]
Niestety dla niego, i dla całej ekipy Rosy, właśnie od wymiany ciosów rozpoczęło się piątkowe, pierwsze w serii spotkanie obu drużyn. I choć przez 10 minut goście trzymali się bardzo blisko przeciwników (23:21), to jednak w drugiej sprawdziła się przepowiednia polskiego playmakera. Gospodarze pokazali swoją moc.
- Zaczęliśmy ten mecz skutecznie, w pierwszej kwarcie graliśmy dobrze, ale w drugiej odsłonie rywale odcięli nam tlen - powiedział trener radomskiego klubu, Wojciech Kamiński, dodając - Począwszy od drugiej kwarty grało nam się bardzo, bardzo ciężko.
PGE Turów nie zamierzał oszczędzać swojego rywala, chcąc maksymalnie zaznaczyć dysproporcję miedzy obiema drużynami. Po trzech kwartach było zatem już 86:56 dla miejscowych, a ostatecznie skończyło się 18-punktowym zwycięstwem zespołu Miodraga Rajkovicia. Wynik 74:92 to najłagodniejszy wymiar kary.
- W pewnym momencie nie było już widowiska. Wiadomo, ciężko jest na wyjeździe odrobić 30 punktów straty w jednej połowie, więc gdy przegrywaliśmy już bardzo wysoko, zmieniliśmy podejście. To jest seria, nie ma znaczenia ile się przegra, więc próbowaliśmy grać tak, aby każdy sobie troszkę pograł. By każdy przygotował się do kolejnego starcia - tłumaczył szkoleniowiec Rosy.
Radomianie przegrali zatem pierwsze starcie, choć jak należy się domyślać, do niedzielnego meczu w Zgorzelcu podejdą jakby było 0-0. - Broni nie składamy. Serię wygra ten, kto wygra trzy razy. Jedno zwycięstwo nic jeszcze nie zmienia - zakończył Kamiński.