Wreszcie coś się zaczyna klarować. To nie pozbycie się Danny'ego Grangera miało być największym problemem Indiany, a sprowadzenie do niej z Cleveland/Chicago Andrew Bynuma. Nikt oczywiście nie stwierdził tego jako pewnik, ale taką hipotezę wypuścił w eter Steve Aschburner z NBA.com. Sugeruje on, że drastyczny spadek formy Roya Hibberta zbiegł się w czasie z zakontraktowaniem byłego centra Cavs, Sixers i Lakers. Pisze też o "źródłach", które doniosły o dyskomforcie "Big Roya", jaki towarzyszyć miał zawodnikowi przy testowaniu nowych zagrywek zaplanowanych specjalnie pod jego nowego kolegę.
[ad=rectangle]
Bynum dołączył do zespołu 1 lutego, niespełna miesiąc po tym, jak Chicago Bulls posłużyli się nim, aby zrobić nieco miejsca w budżecie. W barwach Pacers wystąpił raptem w dwóch meczach, ale od razu dostał od Franka Vogela łącznie 36 minut, w trakcie których oddał aż 22 rzuty z gry (w sumie 23 pkt. i 19 zb.). Potem na parkiecie już się nie pojawił, a do mediów trafiły informacje o kolejnych problemach z kolanami. Ten krótki epizod miał jednak na tyle niekorzystny wpływ na psychikę Hibberta, że wielkolud z Uniwersytetu Georgetown popadł w skrajną depresję.
Na poparcie tego scenariusza otrzymujemy też garść statystyk. Przed przyjściem Bynuma Roy notował średnio 12,2 pkt., 7,8 zb. i 2,5 bl. Potem jego statystyki zjechały do 9 pkt., 5,2 zb. i 1,9 bl. No przecież wszystko widać jak na dłoni, czarno na białym, przejrzyste i klarowne. Brakuje tu chyba tylko wypowiedzi samego Hibberta, który oznajmiłby, że Andrew bywał zanadto samolubny i chciał brać na siebie zbyt dużo piłek w ataku...
Osobiście nie wierzę, że konkurencja w postaci ściągniętego prosto z salonu fryzjerskiego Bynuma mogła aż tak go zmiękczyć. Tym bardziej, że każde dziecko w Indianie mogło być pewne, że to Hibbert nadal będzie numerem 1. W szczególności na play-offy, w trakcie których przyznam szczerze, że sam zapomniałem, że ktoś taki jak Andrew Bynum w ogóle jest jeszcze w składzie Pacers. I oni sami też by pewnie zapomnieli, gdyby sporadycznie nie trafiali na niego w okolicach trybun. A to właśnie w najważniejszym momencie sezonu środkowy Indiany upadł najniżej. Zanim przeciwko Wizards rozegrał drugi najlepszy mecz w karierze w fazie play-off (28 pkt., 9 zb.) na przestrzeni 8 spotkań notował makabryczne 3,3 zb. i 4,6 pkt. na 35-procentowej skuteczności!
Poza tym, czy sprawdzanie możliwości schorowanego włóczykija w meczach przeciwko tankującym Celtics i beznadziejnym Pistons mogło zasiać aż takie wątpliwości w głowie człowieka, który w finałach konferencji ma być podkoszowym kryptonitem na LeBrona Jamesa? Jeśli tak, to coś tu chyba nie pasuje. Zawodowy sportowiec, na którego wewnętrzna rywalizacja w zespole działa aż tak destrukcyjnie to spory problem dla organizacji i Larry'ego Birda. No bo jak teraz szukać jakichkolwiek wzmocnień pod kosz, skoro każde kolejne może zachwiać formą podstawowego środkowego. Może i trochę w tym przesady, ale 218-centymetrowy i 132-kilogramowy potwór o wrażliwości surowego jajka to niewątpliwie byłby kłopot.
Oczywiście nie twierdzę, że przyjście Bynuma nie mogło zachwiać atmosferą w szatni. Mistrz NBA z lat 2009-10 już kilkukrotnie udowadniał, że potrafi siać w zespole niezły zamęt. Uważam jednak, że nawet jeśli to prawda, to czołowy gracz ekipy, która ma mistrzowskie aspiracje powinien być na podobne sytuacje bardziej odporny. Chemia w drużynie jest bardzo ważna i jestem w pełni świadomy, że tak naprawdę drobny szczegół potrafi ją zaburzyć. Jest jednak pewna różnica między sytuacją, w której ze składu zabierają ci kumpla, serce zespołu (jeśli takowym w ogóle był Granger), a taką, kiedy dodają ci konkurenta na twoją pozycję. Zamiast popadać w kryzys trzeba wtedy wykrzesać z siebie jeszcze więcej energii i potwierdzić swoją wartość.
Dlatego nie chce mi się wierzyć, że to właśnie Andrew Bynum był powodem słabej gry Roya Hibberta. Póki co obudził się na jeden mecz. Jeśli wróci na dobre, to teoria "słabego ogniwa" poniekąd zyska na wiarygodności, a Bynumowi będzie jeszcze trudniej znaleźć zatrudnienie w NBA. Taka kolej rzeczy na pewno ucieszyłaby fanów z Indianapolis, ale czy świadczyłaby dobrze o samym Hibbercie?