Gracze NBA przekraczają możliwości własnego organizmu - wywiad z Hubertem Radke

W pogoni za sukcesem zawodnicy są tak zdeterminowani, że czasem udowadniając sobie, kolegom z zespołu i kibicom, jak wielkimi są herosami - mówi Hubert Radke, gracz Rosy Radom i ekspert NBA.

W tym artykule dowiesz się o:

Bartłomiej Berbeć: LeBron James właśnie po raz czwarty został mianowany MVP ligi NBA. Czy zasłużenie?

Hubert Radke: Nie ma wątpliwości. To jest gracz, który w chwili obecnej zdominował ligę i chyba każdy, kto regularnie obserwuje NBA jest tego samego zdania. Jest co prawda wiele gwiazd najwyższego formatu, które na co dzień robią rzeczy niesamowite, ale to LeBron James dominuje, jest na drodze do kolejnego mistrzowskiego tytułu, dojrzał i wszedł już na najwyższy poziom. Jeżeli na nim pozostanie, to powinien zapisać się w historii tej gry jako jeden z największych, o ile już tego nie zrobił.

LBJ jest też jednym z nielicznych szczęściarzy, którego ominęły kontuzje, a odciskają duże piętno na trwającej fazie play-off. Czy pamięta pan sezon, w którym aż tylu czołowych graczy nie było zdolnych do gry?


- Szczerze to sobie nie przypominam takiej sytuacji odkąd oglądam NBA. Pamiętam wiele różnych urazów, ale w tym przypadku ewidentnie dotyczą one tych największych gwiazd - Rajon Rondo, Danilo Gallinari, Carlos Delfino, Russell Westbrook, Derrick Rose, David Lee...

Można się tylko zastanawiać, czy jest jakieś wyjaśnienie tego faktu.


- Wydaje mi się, że ciężkie kontuzje w sporcie w ogóle, prócz innych bezpośrednich
przyczyn, są efektem dążenia do doskonałości, chęć zwyciężania, pokonywania kolejnych barier w obliczu ograniczonych, mimo wszystko, możliwości ludzkiego organizmu. Najbardziej charakterystyczny wydaje się być tutaj przypadek Kobe’go Bryanta, który w pogoni za sukcesem, zwycięstwami, a ostatnio w pogoni za wprowadzeniem LA Lakers do fazy play-off, tak dalece przekraczał własne możliwości fizyczne, że stało się to dla niego zbyt dużym obciążeniem, w efekcie doprowadzając do kontuzji.

Warto tutaj też przywołać wywiad z Kevinem Garnettem, który w zeszłorocznym play-off na pytanie Doris Burke "Co napędza cię po 17 latach gry w tej lidze?" odpowiedział krótko - "Rywalizacja". Właśnie rywalizacja tak napędza zawodników, że czasem możliwości organizmu są przekraczane. Jest to bardzo ogólne, wręcz filozoficzne wyjaśnienie tej plagi urazów, ale wydaje mi się, że jest w nim wiele prawdy.

Z kolei pojawiły się głosy krytyków, że Mike D'Antoni, trener LA Lakers, za bardzo eksploatował Kobe'go Bryanta. Ale czy to właśnie nie było tak, że sam koszykarz wywierał na nim presję, by nadal brnąć w "rywalizację?"

- Dokładnie tak jest. To wpisuje się w to, co powiedziałem wcześniej, czyli nieustanną próbę przekraczania pewnych progów wysiłku, zmuszania się do niego, mimo wyraźnych znaków organizmu, że tak się już nie da. Jest to udowadnianie sobie samemu, ale także kolegom z zespołu i innym współpracownikom, w końcu kibicom, że jest się wręcz herosem. Ostatecznie kończy się to poważnymi urazami. W samych Lakers nie tylko Bryant, ale także Dwight Howard wrócił do gry znacznie wcześniej, niż powinien, co również pokazuje, jak wielką presję zawodnicy wywierają na samych siebie.

Podobnie Russell Westbrook. Zawodnik, który do tej pory nigdy nie opuścił meczu w liceum, na uczelni, ani w NBA, teraz jest wyłączony do końca sezonu z powodu kontuzji. Czy bez niego Oklahoma City Thunder są w stanie pokonać Miami Heat w serii siedmiomeczowej?

- Pytanie, czy w ogóle OKC Thunder będą mieli okazję zmierzyć się z Miami Heat. Co prawda wyeliminowali Houston Rockets, ale nie bez kłopotów. Teraz grają z bardzo efektywną ekipą - Memphis Grizzlies - i obawiam się, że mogą tej przeszkody nie sforsować.

A jak podobają się panu Golden State Warriors ze swoim szalonym liderem Stephen Curry i czy mają szansę w serii z San Antonio Spurs?

- Teoretycznie nie powinni mieć większych szans. Doświadczenie SA Spurs, klasa tych zawodników, umiejętności, zespołowość, sposób prowadzenia gry przez Gregga Popovicha. Wydaje się, że są takim idealnym zespołem na warunki NBA. A Warriors? Oni mają w sobie przede wszystkim dużo entuzjazmu i w tym upatrywałbym ich szansy. Curry jest fenomenalny.

Bardzo żałuję natomiast, że David Lee także uległ kontuzji. Co prawda wrócił i pokazał się w symbolicznej roli, ale nie wiadomo, czy pojawi się na parkiecie w ogóle przeciwko San Antonio Spurs. Coraz bardziej rozkręca się Andrew Bogut, również dotknięty urazami, z których powodu zagrał jedynie w 32 meczach sezonu regularnego. Widać po nim, że nie jest w dobrej kondycji fizycznej i nie jest przygotowany tak, jak powinien. Wtedy kiedy on gra dobre mecze, Warriors odnoszą pewne zwycięstwa, on także swoją energiczną grą wnosi dużo entuzjazmu. Warto też obserwować doświadczenia z boiska niegdyś wielkiego gracza, Marka Jacksona, świetnie kierującego zespołem jako trener. To będzie niezwykle interesująca seria, ale przewidzieć jej wynik nie sposób.

Czy zawiódł ktoś pana w pierwszej rundzie play-off? Ja mam jeden typ, ale nie chcę sugerować...

- Ciężko powiedzieć, że ktoś zawiódł. Wszyscy upatrywali w Denver Nuggets czarnego konia, ale powiem szczerze, że nie byłem pewien zwycięstwa "Bryłek" w serii z Golden State Warriors i trudno ten wynik oceniać w kategoriach zawodu. W pozostałych seriach wszystko układało się praktycznie tak, jak miało się ułożyć, no może poza serią Chicago Bulls - Brooklyn Nets. Boston Celtics próbował jeszcze z siebie coś wycisnąć pod nieobecność Rajona Rondo, ale Nowy Jork stanął tym razem na wysokości zadania.

Moim typem byli Los Angeles Clippers.

- Na pewno, jako drużyna wyżej rozstawiona trochę zawiodła, przede wszystkim dlatego, że to Los Angeles, a w składzie wielkie gwiazdy, ale Memphis Grizzlies grają solidną koszykówkę i nie sprawili moim zdaniem aż tak olbrzymiej sensacji.

A wracając do serii Bulls-Nets, komentował pan ich mecz z trzema dogrywkami. Jak pan wytrzymał? Marv Albert, komentator stacji amerykańskiej, musiał podobno wyjść do toalety w czasie jednej z przerw...


- Powiem szczerze, że nie wiedziałem że tak było, gdyż nie miałem akurat włączonego nasłuchu z komentatorami amerykańskimi i nie oglądałem później przekazu. Jeżeli tak się stało, to się nie dziwię, ten mecz trwał 4 godziny i 15 minut, ja nigdy w swojej karierze nie komentowałem tak długiego widowiska. Na pewno jakąś rolę odegrały specyficzne amerykańskie przepisy, dające trenerom mnóstwo przerw na żądanie. To był historyczny mecz, coś niesamowitego nawet jeżeli chodzi o NBA, nie tylko jeżeli chodzi o same dogrywki, ale i poziom emocji. Cała seria okazała się później najbardziej wyrównana.

Niektórym się nie podobało, bo mówili, że była to "brzydka", defensywna koszykówka.

- Nie widziałem może wszystkich meczów, co prawda było w nich wiele twardej defensywy, ale nie można powiedzieć, że akurat tamten mecz był brzydki. Kiedy Nate Robinson zawodnik trafia wszystkie rzuty w czwartej kwarcie, Brook Lopez pokazuje cały repertuar zagrań ofensywnych, także Deron Williams. No i Joe Johnson, który trafił kilka rzutów na remis, bądź potencjalnie na zwycięstwo, jeszcze Noah w dogrywkach.

Koszykówka na SportoweFakty.pl - nasz nowy profil na Facebooku. Tylko dla fanów basketu! Kliknij i polub nas.

Źródło artykułu: