Pół roku minęło od dnia, w którym siedmiokrotny mistrz Tour de France ogłosił swój powrót na kolarskie szosy. - Nie będę kłamał: to był dla mnie szok - mówił pod koniec ubiegłego roku Leipheimer, człowiek, który przez większą część kariery pomagał liderom swoich zespołów. W Kalifornii to on był tym, na którego pracowała ekipa. Ekipa Astana, kolarski dream team, który swoją twarzą sygnuje jeszcze Armstrong, ikona sportu przełomu tysiącleci.
W dwóch wyścigach, w jakich wziął do tej pory udział, Tour Down Under w Australii i Tour of California, Armstrong zgromadził największe w historii tych imprez rzesze widzów, którzy otoczyli trasy tylko po to, by zobaczyć żywą legendę kolarstwa, człowieka, który najpierw pokonał barierę życia, by potem zapisać się do annałów historii sportu. Organizator każdego wydarzenia, w którym bierze udział ten człowiek, wie, że sukces przedsięwzięcia jest gwarantowany. Armstrong to marka, fenomen, jeden na milion.
To nie Leipheimer, mimo, że pochodzący ze stanu Montana to mieszkający w końcu w Kalifornii, był powodem, dla którego 300 tys. ludzi zebrało się w niedzielę na trasie do Escondido, co łącznie dało liczbę 2 milionów bezpośrednich świadków wyścigu przez dziewięć dni jego trwania. Nie dla Leipheimera w hotelowym holu na prezentacji wyścigu zjawiło się 400 przedstawicieli mediów. Na dekoracji laureatów, gdy na podest wyszła ekipa Astana, Armstrong sugestywnie złapał za ramię Leipheimera i wskazywał na niego palcem przez dłuższy czas sugerując, że to jego kapitan jest tam najważniejszą postacią.
Organizator pomyślał wprawdzie o banerach z napisem "Go Levi", ale zdecydowanie bardziej widoczne i przemawiające do wyobraźni przeciętnego Amerykanina były zdobiące ulice wszystkich etapowych miast plakaty o treści "Welcome Lance" (Witamy Lance) i "Lance Armstrong rides again" (Armstrong znów jeździ). Ten ostatni napis był niejako oficjalnym sloganem wyścigu zdobiącym jego stronę internetową.
Kolarski Woodstock
Następstwa armstrongowskiej propagandy? - Dzisiaj został położony kamień milowy, który będzie już zawsze kojarzył się z tym wyścigiem - mówił po ostatnim etapie Jim Birrel, dyrektor Tour of California. - Przez 25 lat, gdy organizuję wyścigi kolarskie, nie widziałem w Stanach Zjednoczonych większej liczny widzów jak dzisiaj - przyznał.
- Grałem w finałach NBA w 1993 roku, ale nigdy nie widziałem takich tłumów dziennikarzy jak dziś. Dziękuję Lance - powiedział w czasie prezentacji wyścigu Kevin Johnson, burmistrz Sacramento i była gwiazda koszykówki.
- Całe tłumy tłoczyły się na szczytach wzniesień. Nie sądzę, aby ci ludzie trwali w przekonaniu, że są na Tour de France - wspominał Leipheimer. - Dlatego starałem się być ostrożnym i się z nimi nie zderzyć.
Triumfator kalifornijskiego touru nie mógł uwierzyć, że wyścig zgromadzić dwa miliony osób. - Jestem zaskoczony, bo czułem, że tylko dzisiaj było tutaj ponad dwa miliony ludzi! - śmiał się na konferencji prasowej.
- Rose Bowl był jak Woodstock. Był nawet większy niż Woodstock! To było nieprawdopodobne. 7-kilometrowa runda była dla nas tunelem hałasu przez całą jego długość. Gdy Johan [Bruyneel, dyrektor sportowy Astany] coś mówił, zapomnij, nie usłyszałbyś tego - wspominał Leipheimer. - Czułem się nie jak w lutym w Kalifornii tylko jak w lipcu w Alpach.
Już przed startem imprezy spodziewano się większej liczby widzów niż podczas mistrzostw świata w Boulder, stan Colorado, w 1986 roku. W okolicach mitycznego stadionu w Pasadenie, gdzie kończył się etap siódmy, ostatnim tak gromadzącym ludzi wydarzeniem był, oprócz meczów futbolu amerykańskiego, finał piłkarskiego mundialu w 1994 roku. Notabene, gdy wygrał tam w sobotę Rinaldo Nocentini, włoska prasa pół żartem, pół serio wyrażała żal, że na mecie nie wyprzedził rodak jakiegoś Brazylijczyka, co byłoby odpowiednim rewanżem za przegrane rzuty karne sprzed 15 lat.
- Te tłumy były po prostu niesamowite - dodał jeszcze Australijczyk Michael Rogers. - Oni sprawili, że rywalizacja dawała nam więcej radości i motywowali nas do większego wysiłku. Ja jestem bardzo zadowolony ze swojego trzeciego miejsca, bo kaliber tego wyścigu jest jak w Tour de France.
Był tam, gdzie powinien
Armstrong, obecny wszędzie na grafikach i w rozmowach, sam robił jednak to, do czego jest de iure przeznaczony: pracował. A pracował na chwałę Leipheimera, bo to zwycięstwo lidera Astany było celem zarówno Armstronga jak i każdego pojedynczego członka Astany w Kalifornii.
Widzieliśmy Armstronga nierzadko pedałującego na czele peletonu, a na drugim etapie nawet próbującego ucieczki. Jazda indywidualna na czas, atut z czasów największej świetności, również pokazała, że 37-letni weteran jest w stanie trzymać się czołówki światowej. Armstrong nie ukrywał, że dziewięciodniowe zmagania na Zachodnim Wybrzeżu mocno go wyczerpały, ale trudno by było inaczej po ponad trzyletniej przerwie w uprawianiu wyczynowego sportu.
Pytanie: czy jest on w stanie stać się liderem jednej z najmocniejszych profesjonalnych grup kolarskich na świecie w Giro d'Italia, gdzie wystąpi po raz pierwszy w karierze? Władze Astany nie powinny raczej obawiać się wpadki, bo Armstrong, który będzie notował kolejne postępy, mimo a może wbrew swojej metryce, jest w stanie wznieść się na najwyższy poziom w maju. Sam planuje zrzucić jeszcze parę kilogramów.
Tour of California to nie ten poziom co wielki europejski tour i to mimo oprawy, która na duże uznanie z pewnością zasługuje. Poziom był jednak wysoki a Armstrong zawsze w czołówce, zawsze w pogotowiu, by wspomóc drużynę. Przez długi czas to na niego pracowali inni. - Po 15 latach, gdy siedziałem na kołach innych czekając na odpowiedni moment do ataku przyszedł czas na coś innego. To dla mnie dobra odmiana - mówił.
Marzenia Leipheimera
- Wiele dni marzyłem, jadąc sobie samotnie na rowerze, czując zmęczenie i ból, że przeżyje kiedyś takie chwile jak na Bonny Doon, gdzie zaczyna się długa droga do mety, gdzie warunki atmosferyczne są okropne a ciebie to tylko inspiruje, czujesz się świetnie i po prostu jedziesz - mówił sympatyczny Levi po swoim trzecim kolejnym triumfie w Kalifornii.
Bonny Doon to góra, na jakiej już na drugim etapie uciekł rywalom zyskując nad przewagę w klasyfikacji generalnej i żółtą koszulkę lidera. Swoją dominację potwierdził podczas piątkowej jazdy indywidualnej na czas. - To pół godziny w Solvang zadecydowało o całym wyścigu - tłumaczył.
Powrót pokutników
W Kalifornii zobaczyliśmy starych znajomych z najważniejszych kolarskich szos Europy. Za pośrednictwem dwóch kontynentalnych ekip, czyli takich, które w praktyce mogą występować jedynie w wyścigach w Ameryce Płn., do sportu wracają ludzie, których kariery załamały się po oskarżeniach, bo niekoniecznie po wyrokach, dopingowych.
Liderem grupy OUCH jest Floyd Landis, który niedługo cieszył się ze swojego triumfu w Tour de France w 2006 roku. Pierwszy człowiek, który wygrał "Wielką Pętlę" po erze Armstronga miał podwyższony poziom testosteronu i żółtą koszulkę mu odebrano. Nigdy do dopingu się nie przyznał, bronił go nawet Lance. W Stanach Zjednoczonych jest jednak popularny a po ostatnim etapie przybijał piątki z kibicami w Escondido.
Za sprawą byłych dopingowiczów najpopularniejszą bodaj grupą najniższej kategorii stał się w ostatnim czasie Rock Racing. Nie tylko ze względu na Francisco Mancebo, Oscara Sevillę i przede wszystkim Tylera Hamiltona, ale również z powodu marketingu swojego sponsora promującego czarny kolor w ubiorach, barwie szyb i lakieru samochodu oraz flagi z trupią czachą na centralnym miejscu.
"Paco" Mancebo został jednym z bohaterów kalifornijskiego touru zapuszczając się w samotną ucieczkę a potem wygrywając pierwszy etap. Gdy na zjeździe z Milcreek Summit przedostatniego dnia złamał rękę po najechaniu na mały kamień cała kolarska rodzina szczerze mu współczuła. A jeszcze trzy lata temu świat się nad nim zawalił po oskarżeniach o udział w Operacion Puerto.
Na jeszcze wyższy poziom, przecież mistrzostwo olimpijskie w Atenach, wspiął się przed wpadką dopingową Hamilton. Upadek więc w jego wypadku i powrót były tym donioślejsze. Jako lider Rock Racing równolatek Armstronga próbuje jeszcze jeździć na wysokim poziomie. Tegoroczny wyścig Dookoła Kalifornii był być może jego pożegnaniem z wielkim kolarstwem.
Stara ekipa Armstronga
Tour of California zgromadził wśród swoich uczestników starych dobrych znajomych Armstronga, ludzi, którzy pomogli mu w wyścigu Dookoła Francji. Każdy z nich reprezentuje teraz inny zespół, ale wszystkich łączy wspólna, wielka historia.
Przede wszystkich George Hincapie, kompan Armstronga podczas wszystkich jego zwycięstw w Paryżu. Dziś jest liderem Columbia-Highroad. Panowie są przyjaciółmi i znaleźli czas na wspólne piwo w Adelaide, przed Tour Down Under.
Tyler Hamilton był w teamie Armstronga przez trzy lata. Leipheimer przez dwa. Kolejny, 29-letni David Zabriskie (lider Garmin), z Armstrongiem podczas jego ostatniego zwycięstwa we Francji, to jedyny Amerykanin, który wygrywał etapy podczas trzech wielkich tourów.
Astana na Giro
Najważniejszą postacią dla samego Armstronga jest chyba jednak Johan Bruyneel, jego dyrektor sportowy. To z nim wspólnie wygrywał Tour de France i teraz przyszedł pod jego skrzydła do Astany. Czas pokaże, ale wydaje się, że lepszej ekipy od tej skompletowanej przez Bruyneela w tym roku nie będzie.
Astana w takim mniej więcej składzie, w jakim przyjechała do Kalifornii, powinna wystąpić w Giro d'Italia. Zabraknie tam obrońcy tytułu Alberto Contadora, który chce jak najlepiej przygotować się do Tour de France. Jeżeli nie Hiszpan, jeżeli nie Leipheimer, to prawdopodobnie jednak Armstrong zostanie liderem kazachskiego teamu.
- Muszę odpłacić się tym gościom. Będę pracował dla Alberto w Paryż - Nicea i jechał dla Lance'a w Giro - zapowiedział po Tour of California Leipheimer.