24-letni obywatel Polski pochodzący z Ukrainy nie jechał na MŚ w kanadyjskim Halifax jako faworyt swojej konkurencji - wyścigu indywidualnego na 200 metrów. W poprzednich latach w najważniejszych zawodach wchodził do finałów, ale był daleko od podium. Wiedział jednak, że stać go na więcej, że jest w stanie walczyć o pierwszą trójkę.
- Ale zostać mistrzem świata? Aż tak bardzo się nie rozpędzałem. A tu taki wystrzał! - cieszy się Koliadycz. Na wodach jeziora Banook zaprezentował się kapitalnie i sięgnął po złoty medal. Drugiego na mecie Niemca Nico Pickerta wyprzedził o 0,1 sekundy.
- Mała różnica, ale jaka ważna! Przed startem układałem sobie ten wyścig w głowie. Potem wszystko potoczyło się tak, jak to sobie wymyśliłem. Zażarta walka z Pickertem i moje zwycięstwo. Po minięciu linii mety nie widziałem tablicy wyników, ale czułem, że wygrałem. Dlatego od razu zacząłem się cieszyć. A kiedy pojawiła się przy mnie telewizyjna mistrzostw i poprosiła o rozmowę, byłem już pewien, że jestem mistrzem świata. I mogłem podziękować Bogu za ten sukces - opowiada.
ZOBACZ WIDEO: Nie przegap meczów Lewandowskiego w Barcelonie!
Co spowodowało, że z zawodnika, który finały kończył na ostatnich miejscach, Koliadycz zmienił się w mistrza? - Mam teraz inną technikę wiosłowania, dzięki niej jestem w stanie płynąć szybciej. Jednak najważniejszą zmianą była zmiana trenera kadry kanadyjkarzy. Teraz jest nim Marek Ploch. Szkoleniowiec z dużymi sukcesami i ogromnym doświadczeniem. Jest świetnych fachowcem, co pokazują nasze wyniki w Halifax. W końcu wróciliśmy stamtąd z trzema medalami - podkreśla.
Oprócz Koliadycza na podium stanęli również Wiktor Głazunow, Tomasz Barniak (C-2 na 500 metrów), Aleksander Kitewski, Arsen Śliwiński i Norman Zezula (C-4 na 500 metrów w osadzie z Głazunowem). Obie osady zdobyły srebrne medale.
Koliadycz jest obywatelem Polski od 2019 roku. Cztery lata wcześniej przyjechał do Gorzowa Wielkopolskiego, głównie po to, żeby studiować. - Wtedy wykształcenie było dla mnie najważniejsze, a sport znajdował się na drugim planie. Trafiłem jednak do świetnego klubu, moim zdaniem najlepszego w Polsce - do Admiry Gorzów Wielkopolski. Klub wspierał mnie na każdym kroku, pomógł z uzyskaniem licencji. Ja odpłaciłem się tak, że teraz Admira ma mistrza świata - cieszy się bohater MŚ w Halifax.
Droga do mistrzostwa była dla 24-letniego dziś sportowca trudna i wyboista. Trzy lata temu Koliadycz uległ poważnemu wypadkowi. Gdy był w drodze na zgrupowanie kadry Polski, na przejściu dla pieszych przy dworcu autobusowym w Inowrocławiu potrącił go samochód.
- 19-letni chłopak wiózł cztery dziewczyny, pewnie się przed nimi popisywał. Efektem tych popisów były moje połamane żebra, skręcony odcinek szyjny kręgosłupa, urazy głowy, oka i pleców. A kto wie, co by było, gdybym nie miał walizki od strony, z której auto we mnie uderzyło? Uratowała mnie też mocna budowa ciała - wspomina kanadyjkarz.
- To się stało dwa tygodnie przed mistrzostwami Europy, do których długo się szykowałem. W przygotowania do nich włożyłem mnóstwo sił. Potem przez pół roku nie mogłem trenować i wszystkie plany, które snułem przed wypadkiem, legły w gruzach. Nie z mojej winy. Bardzo mnie to bolało, trudno było mi się pozbierać psychicznie - przyznaje.
Kolejnym potężnym ciosem dla Koliadycza był wybuch wojny na Ukrainie. Miasto, z którego pochodzi, Chersoń, w marcu zostało zdobyty przez rosyjskie wojska. Dziś jest pod okupacją.
- Wtedy była tam cała moja rodzina. Rodzice, dziadkowie, ciocia. Bardzo przeżywałem, że nie mogę pojechać do domu i im pomóc. Była taka myśl, żeby wrócić i zaciągnąć się do wojska, jednak mama szybko wybiła mi ją z głowy. Przez wojnę i sytuację moich bliskich trudno było mi się skupić na codziennej pracy. Bardzo mi wtedy pomógł mój trener mentalny Marcin Płóciennik, z którym zacząłem współpracować po wypadku. Nauczył mnie rozdzielać treningi od życia prywatnego. Jak trenuję, staram się skupić na pracy i nie myśleć o niczym innym.
W Chersoniu wciąż jest niebezpiecznie, ale na szczęście rodzicom złotego medalisty z Halifax udało się opuścić miasto. - Pojechali do mojego dziadka, do wioski bliżej Morza Czarnego. Tam są bezpieczniejsi. Nie mogę do nich pojechać, bo most, który prowadzi do tej miejscowości, jest zniszczony. Jesteśmy jednak w stałym kontakcie, codziennie rozmawiamy. Bardzo chciałbym ich zobaczyć, ale nie wiem, kiedy to będzie możliwe.
Koliadycz ma nadzieję, że jego sukces na mistrzostwach świata to koniec złych wydarzeń w jego życiu i początek tych dobrych. Wierzy, że Ukraina odeprze rosyjskich najeźdźców, że wreszcie będzie mógł odwiedzić rodzinę. I że za dwa lata w Paryżu zdobędzie medal igrzysk olimpijskich. - Na podium zabrałbym wtedy dwie flagi. Polską i ukraińską. Pokazałbym w ten sposób, jak blisko siebie są teraz te dwa narody.
Grzegorz Wojnarowski, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj także:
Reprezentantki Polski w hipnozie! "Mam dowód w postaci zdjęcia"
Mamy kolejne złoto na mistrzostwach świata!