26 listopada, dokładnie trzy lata temu, media przekazały tragiczne wieści. Nie udało się uratować Artura Walczaka. 46-letni wówczas mężczyzna ponad miesiąc wcześniej - 22 października - wziął udział w "zawodach sportowych" w... policzkowaniu.
Gala odbywała się we Wrocławiu. "Waluś" - jak nazywano strongmana - podczas gali TOTALbet PunchDown 5 dotarł do półfinału, w którym znokautował go Dawid Zalewski.
Walczak, jak donosiły media, padł jak rażony piorunem. Lekarze obecni na miejscu natychmiastowo udzielili mu pomocy, ale mężczyzna nie odzyskał przytomności. W szpitalu wprowadzono go w śpiączkę. 26 listopada zmarł wskutek - jak podano - "niewydolności wielonarządowej wynikającej z nieodwracalnego uszkodzenia centralnego układu nerwowego".
ZOBACZ WIDEO: Aż trudno uwierzyć, że ma 41 lat. Była gwiazda wciąż w formie
Sprawa nierozwiązana
Dziś okazuje się, że wszczęte wówczas z urzędu śledztwo, nadal jest w toku. Sprawa nie trafiła do sądu. Prokuratura we Wrocławiu bada, czy wydarzenia, które miały miejsce, podlegają art. 160 KK (narażenie na niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu).
Policjanci zabezpieczyli dowody i nagrania z monitoringu.
Co dalej ze sprawą? Karolina Stocka-Mycek, rzeczniczka Prokuratury Okręgowej we Wrocławiu, w rozmowie z WP SportoweFakty poinformowała, że działania śledczych zostały zawieszone.
- Tak postanowiliśmy 13 listopada tego roku. Pismo w tej sprawie zostało odebrane przez osobę pokrzywdzoną i jej pełnomocnika, ale jeszcze nie jest prawomocne - mówi Stocka-Mycek. - Stało się tak, dlatego że musimy czekać na opinię zespołu biegłych z Zakładu Medycyny Sądowej we Wrocławiu co do wyjaśnienia poszczególnych kwestii podnoszonych przez świadków w tym postępowaniu, a związanych z zadawaniem ciosów pokrzywdzonemu i jego wcześniejszych obrażeń - przekazała rzeczniczka.
- Biegli wskazali, że opinia może być wydana dopiero w przyszłym roku, dlatego do tego czasu zawieszamy postępowanie. Na razie nikomu nie przedstawiliśmy zarzutów. Nic nie zostało rozstrzygnięte. Czekamy - dodała.
"Rozmawiali z nim, a potem zaczął słabnąć"
Dla szefa organizacji wydarzenia z Wrocławia były wstrząsające. Był dobrym znajomym Walczaka. Na gorąco po gali Jakub Henke stanowczo odpowiedział na zarzuty, zgodnie z którymi poszkodowany miał zbyt długo czekać na karetkę.
- Ciężko to przeżywamy. To jeden z naszych ulubieńców. Prywatnie znamy się ładnych 8-10 lat. Byłem akurat przy tym, jak chłopacy go zabezpieczali. Został zniesiony na zaplecze i normalnie się obudził. Rozmawiali z nim, a potem zaczął słabnąć. Wtedy od razu wezwali karetkę - relacjonował Henke (więcej TUTAJ).
Federacja opublikowała również oficjalne oświadczenie: "Odszedł od nas nie tylko wspaniały sportowiec, ale przede wszystkim nasz dobry kolega. Będzie nam Go bardzo brakowało. Podobnie jak wszyscy znający Artura, długo mieliśmy nadzieję, że Jego wybudzenie się ze śpiączki jest tylko kwestią czasu, a powrót do zdrowia, jakkolwiek mozolny, będzie możliwy. Niestety ta nadzieja ostatecznie zgasła".
W środowisku nie brakowało krytycznych opinii. Promotor boksu Andrzej Wasilewski w mediach społecznościowych stwierdził, że gale PunchDown wykorzystują sport do promowania patologii. "Mam nadzieję, że ta tragiczna historia (nie można mówić o "wypadku") zakończy proceder pod tytułem "walki" na plaskacze. Fatalny pomysł, który bardzo szybko zebrał swoje żniwa" - grzmiał komentator Piotr Jagiełło.
Pragnęli popularnego widowiska
Jakub Henke i Patryk Dzięcioł wzorowali się na Rosjanach, którzy w marcu 2019 roku jako pierwsi zorganizowali oficjalną slapfightingową galę - Siberia Power Show. W grudniu tego samego roku odbyła się premierowa edycja PunchDown w Klubie Muzycznym B17 w Poznaniu.
Przed tragedią we Wrocławiu, wydarzenia niemające wiele wspólnego ze sportem, nie cieszyły się zbyt dużym zainteresowaniem. Na gali PunchDown 5 we wrocławskim Studio P1 The Next Level pojawiło się 1000 widzów.
Współzałożycielami PunchDown byli Jakub "Ptyś" Henke, influencer (163 tys. obserwujących na Instagramie) znany z programu telewizyjnego "Warsaw Shore" oraz Patryk "easy" Dzięcioł, doświadczony streamer i działacz e-sportowy.
Pochodzący z Poznania Henke, co ciekawe, przedstawiał się też jako narzeczony Oliwii Wojtali. To córka znanego w stolicy Wielkopolski niegdyś piłkarza Lecha - Pawła Wojtali, potem także członka zarządu PZPN.
Henke na kanale youtube'owym "Sporty Walki MMA, Kickboxing, Grappling" przyznał, że pomysł na organizację gali slapfightingu zrodził się z chęci połączenia sportu z rozrywką. Tłumaczył, że zauważył rosnące zainteresowanie nietypowymi formami rywalizacji, co zmotywowało go do stworzenia tego wydarzenia. Liczył na szeroką publiczność.
Dzięcioł widział w PunchDown szansę na zrewolucjonizowanie tego, co nazywał "klasycznymi" wydarzeniami sportowymi. Był przekonany, że slapfighting, czyli rywalizacja polegająca na zadawaniu ciosów otwartą dłonią, ma potencjał, by stać się popularnym widowiskiem na miarę boksu czy MMA.
Szoł musi trwać
Działalność PunchDown w Polsce zakończyła się raptem po kilkunastu miesiącach.
Po śmierci "Walusia" organizatorzy zdecydowali się na zmianę nazwy wydarzenia na Slap Fighting Championship i... przeniesienie przedsięwzięcia do Stanów Zjednoczonych. Nowa formuła spotkała się z aprobatą tamtejszych gwiazd, takich jak Logan Paul czy Arnold Schwarzenegger.
W maju tego roku zawody z udziałem polskich zawodników odbyły się natomiast w Dubaju. "Ptyś", z którym bezskutecznie próbowaliśmy się skontaktować, przemilczał to wydarzenie w mediach społecznościowych, zaś "easy" promował je pod hasłem: "Show must go on!".
W Zjednoczonych Emiratach Arabskich wystąpił między innymi Dawid Zalewski. Ten sam, po ciosie którego "Waluś" trafił w stanie krytycznym do szpitala, a potem zmarł.
Przyjaciel Trumpa wkroczył do akcji
Federacje freakfightowe MMA, często propagujące patologiczne zachowania wśród młodzieży, nadal cieszą się w Polsce dużą popularnością. Nad slapfightingiem, czyli "walkami na liście", zebrały się czarne chmury.
Tymczasem za oceanem slapfighting ma licznych zwolenników. W 2023 roku szef UFC podążył za trendem i zorganizował pierwszą galę pod szyldem Power Slap League. Dana White na konferencji prasowej zapewnił, że zawodnicy będą poddawani testom medycznym i antydopingowym.
Tak, to ten White, który założył słynną federację MMA, i ten sam który niedawno przemawiał na powyborczym wiecu prezydenta-elektra USA Donalda Trumpa.
Amerykański biznesmen jest postrzegany jako specjalista od zarabiania na najniższych instynktach widzów. Ale nie od początku szło mu jak po maśle. Na przełomie XX i XXI w. jego biznes mieszanych sztuk walki niemal upadł, lecz wsparł go finansowo właśnie Trump.
Rosjanin znokautował Polaka
W trakcie ósmej edycji gali Power Slap League organizowanej przez White'a, miał miejsce bardzo brutalny nokaut. Rosjanin Wasilij Kamocki, znany jako "Dumpling", w pierwszej rundzie znokautował Polaka Kamila Marusarza. Po potężnym uderzeniu nasz rodak upadł na ziemię i wymagał natychmiastowej pomocy medycznej.
Znany lekarz sportowy nie mógł zrozumieć, dlaczego amerykańskie komisje stanowe zagłosowały za uregulowaniem tego typu bójek, umożliwiając funkcjonowanie Power Slap League.
- To jeden z najbardziej bezsensownych, niepotrzebnie ryzykownych i niebezpiecznych sportów. W tych walkach panuje fałszywe poczucie bezpieczeństwa - mówił dr Brian Sutterer na swoim kanale youtube'owym.
Przestrzegał, że tzw. uderzenia "z liścia" mogą skutkować wstrząsami bądź trwałymi urazami mózgu. - Jeśli uderzysz kogoś większą liczbą twardych kości nadgarstka, to tak naprawdę nie różni się to od zwykłego uderzenia pięścią. A fakt, że uderzany się nie broni, bo takie wymyślili zasady, sprawia, że to jest po prostu absurdalne - tłumaczył. - Oczywiście może się to wiązać na przykład z utratą przytomności. Do tego są również możliwe krwotoki śródczaszkowe - obrazował zagrożenie w rozmowie z naszym portalem prof. Konrad Rejdak (więcej TUTAJ).
Rafał Szymański, WP SportoweFakty