Pieniądze czy bezpieczeństwo? Kierowcy stawiają F1 pod ścianą

Materiały prasowe / Red Bull / Na zdjęciu: tor F1 w Dżuddzie
Materiały prasowe / Red Bull / Na zdjęciu: tor F1 w Dżuddzie

Atak rakietowy na Dżuddę wstrząsnął kierowcami F1, którzy nie chcą się ścigać w niebezpiecznych lokalizacjach. Formuła 1 ma twardy orzech do zgryzienia. GP Arabii Saudyjskiej zapewnia jej miliony dolarów rocznie.

Gdy Rosja zaatakowała Ukrainę, Formuła 1 bardzo szybko potępiła atak Władimira Putina na sąsiednie państwo i odcięła się od rosyjskiego kapitału. F1 wypowiedziała m.in. wieloletnią umowę na organizacji GP Rosji, co oznacza dla niej stratę rzędu ok. 55 mln dolarów rocznie. Jednak królowa motorsportu jest w stanie zasypać tę dziurę poprzez organizację innego wyścigu.

Inaczej wygląda sytuacja GP Arabii Saudyjskiej. Kraj ma posiadać najwyższą opłatę licencyjną w F1, mówi się o kwocie nawet rzędu 100 mln dolarów rocznie. Ponadto Aramco jest głównym sponsorem dyscypliny. Umowa z saudyjskim potentatem paliwowym opiewa na 450 mln dolarów i została podpisana na 10 lat.

To właśnie zakłady Aramco zostały zaatakowane podczas piątkowego treningu F1 przed GP Arabii Saudyjskiej. Rakiety spadły na rafinerię położoną kilkanaście kilometrów od toru, a kierowcy po długich negocjacjach zgodzili się na kontynuację weekendu wyścigowego. Zawodnicy chcą jednak dyskusji na temat tego, czy zawody w tej lokalizacji to dobry pomysł.

ZOBACZ WIDEO: Tego się nie spodziewała. Problemy Igi Świątek

- Po tym wyścigu potrzebujemy dyskusji, bo to co się wydarzyło w ostatnich godzinach, to jest punkt wyjścia do różnych rozważań - powiedział motorsport.com Carlos Sainz, kierowca Ferrari.

F1 chwali się ostatnio, że zainteresowanie innymi krajami jest na tyle duże, że można by organizować nawet ponad 30 wyścigów rocznie. Z tego też powodu Stefano Domenicali zapowiadał, że część kultowych rund w Europie wypadnie z kalendarza. Wygrywa bowiem rachunek ekonomiczny. Europejczycy nie są w stanie płacić takich kwot za wyścigi, jak to ma miejsce w przypadku państw Bliskiego Wschodu.

Problem polega na tym, że same pieniądze nie powinny być kluczowe dla F1 - twierdzą kierowcy. Zwracają oni uwagę na łamanie praw człowieka, o czym regularnie mówi się przy okazji wizyt królowej motorsportu w Bahrajnie, Katarze czy Arabii Saudyjskiej.

- Trzeba wziąć pod uwagę różne kwestie. Na pewno musimy się spotkać jako grupa i zobaczyć, co jest najlepsze dla tego sportu - ocenił Sergio Perez, kierowca Red Bull Racing.

Co na to F1? Dla królowej motorsportu od lat najważniejszy był zysk. Gdy zarządzał nią jeszcze Bernie Ecclestone, podpisywał on umowy na organizację wyścigów w Bahrajnie czy Rosji, choć już wtedy podnoszono alarm i zwracano uwagę na to, że nie są to demokratyczne państwa. Za czasów Liberty Media niewiele się zmieniło. Amerykanie, już jako nowy właściciel F1, dogadali się z Katarczykami czy Saudyjczykami. Kluczowe były oczywiście pieniądze.

Fanom F1, którzy sprzeciwiają się obecności w państwach łamiących podstawowe prawa, pozostaje mieć nadzieję, że wojna w Ukrainie otworzy oczy szefom dyscypliny i być może zmieni ich nastawienie. Widać to chociażby po zachowaniu zwykłych obywateli, którzy bojkotują w ostatnich dniach te firmy, które nie opuściły Rosji po inwazji tego państwa na Ukrainę.

Czytaj także:
Fatalny wypadek Micka Schumachera. Bolid rozpadł się na kawałki
Koszmar Lewisa Hamiltona. Tak fatalnie nie było od lat