Historia, historia, historia. Na naszych oczach. To było bodaj najlepszy sezon Formuły 1 w historii! Sensacyjnie zapowiadający się finał sprostał oczekiwaniom. Był fenomenalnym podsumowaniem historycznej kampanii, kumulując jej wszystkie emocje w jednym wyścigu. Jednak po kolei.
Stary-nowy tor w Emiratach powitał nas ponownie. Nowy, bo po zmianach, i jak bez ogródek stwierdził Christian Horner, zmiany skoncentrowały się na obszarach, w których Mercedes miał problem.
Przewaga po stronie Mercedesa
Jeszcze przed weekendem Michael Masi oświadczył oficjalnie, że ewidentnie nieuczciwe zachowanie na torze może skutkować odjęciem punktów. Słowa były wymierzone jednoznacznie w Maxa Verstappena, ponieważ pomimo identycznego dorobku punktowego przed GP Abu Zabi, to właśnie Holender legitymował się większą liczbą zwycięstw. Zatem potencjalnie tylko on mógł "skorzystać" na hipotetycznej kolizji eliminującej obu rywali.
ZOBACZ WIDEO: Rewolucja w F1. Robert Kubica mówi o tym, co nas czeka
Po rewelacyjnym, historycznym wręcz występie Verstappena w Q3, Hamilton miał dziwnie pozytywny nastrój. Podejrzewam, że dotyczyło to odmiennej strategii wyścigowej obu teamów. W przeciwieństwie do bardzo dobrej strategii w Q3 i współpracy kierowców Red Bulla (idealne zgranie czasowe, przewaga na prostej dla Verstappena - około 5 km/h), pomysł na start na oponach miękkich zamiast pośrednich od początku oceniałem negatywnie.
Rozumiem, że pewnie ostatnie chaotyczne GP Arabii Saudyjskiej, z wieloma restartami, przyczyniło się do tej decyzji. Red Bull Racing chciał mieć wygrany start w kieszeni, ale celem ostatecznym jest zwycięstwo, a miękka mieszanka i wiążący się z nią wcześniejszy pit-stop są znacznymi minusami. Wiadomo było, że właśnie taka decyzja może spokojnie przekreślić szanse na triumf. I jakie znaczenie ma wtedy wygrany start?
Kompleksy Red Bulla
Mam wrażenie jakby Red Bull trochę nie dowierzał własnym możliwościom i zdecydował się na taki ruch z perspektywy kompleksów. Zdziwiło mnie to, ponieważ wychodziłem z założenia, że strategia obu kierowców będzie taka sama, a bezpośrednia walka zdecyduje o finalnym wyniku sezonu. W tej monstrualnej presji jaka konsekwentnie budowała się przez cały sezon, ktoś musiał w końcu pęknąć. I tym kimś okazał się... Red Bull, choć oczywiście trzeba zaznaczyć, że drobny błąd Verstappena w Q2 i zablokowanie kół na hamowaniu, był dodatkowym argumentem za zmianą opon.
Z kolei okrążenie Maxa w Q3 było po prostu bajeczne. Tu pokazał, moim zdaniem, swoją wyższość nad rywalem. Kolejny drobny błąd Red Bulla miał miejsce w samej końcówce Q3, gdy jasne już było, że Hamilton nie będzie w stanie uzyskać pole position. Verstappen powinien był natychmiast otrzymać informację nakazującą przerwanie kolejnego okrążenia kwalifikacyjnego, aby oszczędzić te miękkie opony. Podobnego zdania przed startem wyścigu byli zarówno Nico Rosberg, jak i Ralf Schumacher.
Obaj Niemcy zgodnie twierdzili, że start na oponach miękkich to duże ryzyko, poważnie ograniczające szanse zwycięstwa, co kłóci się trochę ze stanowiskiem Christiana Hornera, który oceniał obie strategie jako równorzędne wskazując, że krótsza żywotność miękkiej mieszanki może być zrównoważona przez korzyść jazdy w "czystym" powietrzu.
Z drugiej strony, co szef Red Bulla mógł przed wyścigiem twierdzić? Przecież nie mógł powiedzieć, że są na pozycji co najmniej niepewnej. Wspomnę jeszcze raz - mina Toto Wolffa i Lewisa Hamiltona po "przegranych" kwalifikacjach była dla mnie najlepszym barometrem oceny szans. Ale to było przed wyścigiem.
Przegrany start Verstappena
Eksperci mieli rację. Pełną rację, ponieważ nie tylko miękka mieszanka nie przełożyła się na absolutnie żadną korzyść dla Verstappena. Holender nie tylko przegrał start, ale też Mercedes był po prostu w skali całego wyścigu szybszy. Bez względu na opony i w tym sensie paradoksalnie rację miał również Horner. Nawet w pierwszej fazie, kiedy teoretycznie Max dysponował lepszą przyczepnością, Lewis i tak mu odjeżdżał.
Deficyt tempa wyścigowego w stosunku do Mercedesa był ewidentny. Verstappen wiedział, że po słabym starcie musi postawić wszystko na jedną kartę. Atak nastąpił bardzo szybko. Wiem, że są różne opinie na temat decyzji Michaela Masiego i sędziów. Wiem, że wiele osób jest zdania, iż Lewis powinien oddać pozycję, po tym jak skrócił trasę.
Mam na to tylko jeden komentarz. Decyzja sędziów była… poprawna. Nie była nawet kontrowersyjna, tylko taka jaka powinna być. Kontrowersyjny jest za to… regulamin. Tu jest niestety ukryty problem, ponieważ regulamin jasno nakazuje penalizację zawodnika, który wymusza na innym kierowcy wyjechanie poza tor, a tak niestety został potraktowany Hamilton. Zatem sędziowie przyjęli po prostu podejście minimalnej ingerencji w losy wyścigu. Nie nałożyli kary na Maxa, ale jednocześnie nie zmusili Lewisa do oddania pozycji, co było w pewnym sensie karą zastępczą dla kierowcy Red Bulla.
Hamilton konsekwentnie od startu rozbudowywał przewagę, a Verstappen nie bardzo miał odpowiedź na takie tempo. Jednym z przełomów było wyprzedzanie Pereza, co kosztowało Hamiltona ok. 8 sekund. W efekcie Verstappen znalazł się tuż za strefą DRS, ale deficyt tempa pozostał.
Odnośnie Pereza. Choć rozumiem emocje, to trochę nie spodobały mi się wypowiedzi Helmuta Marko po wyścigu na temat rzekomo kolosalnej premii, którą Sergio miał zapewnioną w razie zdobycia tytułu przez Verstappena. Meksykanin zrobił super robotę, w trakcie kwalifikacji i wyścigu, więc podsumowanie jego motywacji jako czysto finansowej jest zwyczajnie nie fair. W ostatnich wyścigach Verstappen miał dużo większe oparcie w Perezie niż Hamilton w Bottasie.
Kluczowy moment wyścigu i sezonu
Kluczowy dla losów mistrzowskiego tytułu okazał się wypadek Nicholasa Latifiego. Ewidentnie łut szczęścia dla Verstappena, pech Hamiltona. Najwięcej kontrowersji wzbudzało oczywiście zachowanie sędziów. Rzeczywiście odpowiedzi Michaela Masiego na przeplatającą się komunikację radiową ze strony Hornera i Wolffa mogły dziwić. Jednak paradoksalnie właśnie ten wyścig był dla mnie dowodem… bezstronności dyrektora wyścigowego F1.
Nie rozgrzeszam szefostwa wyścigu. Mam do nich wiele zastrzeżeń. Działania Masiego często cechuje chaos, pośpiech, a czasem po prostu błędy. Tym bardziej można docenić nieodżałowanego Charliego Whitinga. Proszę jednak przez chwilę postawić się w skórze Masiego. Przez co najmniej ostatnie kilka wyścigów jest niemal permanentnie zalewany oskarżeniami zarówno z jednej, jak i drugiej strony. Te pretensje i podejrzenia o stronniczość nie ograniczają się do samych zespołów, także rzesze fanów i mediów co chwilę zarzucają Masiemu lekkie sprzyjanie jednemu z pretendentów.
Właśnie owe przenikanie się tych oskarżeń, po równo z obydwu obozów, jest dla mnie najlepszym dowodem, że żadnej stronniczości… nie ma. Michael Masi był niestety niemal całkowicie bezbronny w tej twardej walce i to ewidentnie jest jego słabość. Nie wyobrażam sobie, żeby Charlie Whiting pozwolił sobie na taką eskalację nacisków, choćby w trakcie wyścigu, choćby drogą radiową. Przecież w samym tylko finałowym Grand Prix były otwarte kpiny, aluzje i pretensje zarówno ze strony Hamiltona i Mercedesa, jak i Verstappena z Red Bullem.
Wcale się obu stronom nie dziwię. To jest walka o wszystko na szczycie motorsportu. Tam, gdzie pozwalają mi wejść, tam wchodzę. Każdy manewr, niejednoznacznie zabroniony, trzeba wykorzystać. Dziwię się jedynie Masiemu, że na to pozwala. Reasumując, dla mnie dyrektor wyścigowy F1 potwierdził całkowicie swoją bezstronność, ale też pewną bezradność w brutalnej walce głównych pretendentów. Chciał możliwie jak najmniej ingerować w ostateczny wynik walki o tytuł i stąd zapewne taka doza chaosu.
Oczywiście, że Hamiltonowi zabrakło szczęścia. Jednak powodu jego niepowodzenia nie trzeba szukać w osobie dyrektora wyścigu, a o wiele bardziej w strategii Mercedesa. O ile krytykowałem dobór opon na starcie wyścigu w wykonaniu Red Bulla, o tyle brak kolejnego pit-stopu Mercedesa, choćby na etapie wirtualnego samochodu bezpieczeństwa, był chyba bardziej jaskrawym błędem, a na pewno ciągnącym za sobą zdecydowanie większe konsekwencje.
Z pewnością Wolff usłyszy od Hamiltona wiele gorzkich słów w tym zakresie. O ile Red Bull trochę jakby nie dowierzał własnym szansom, i jak się okazało miał rację w sensie deficytu prędkości, o tyle mam wrażenie, że Mercedesa zgubiła przesadna pewność siebie po zdecydowanej dominacji w dużej części wyścigu. "Po co mamy ryzykować pit-stopem jak i tak nie ma zagrożenia" - do tego się to wszystko sprowadzało.
Finalnie - co za sezon! W skali pełnego cyklu oceniam, że lekką przewagę technologiczną miał jednak Mercedes, choć naturalnie zmieniało się to z wyścigu na wyścig. W tym sensie Verstappen w pełni zasługuje na tytuł. Tym bardziej że nie tylko w tym sezonie w wielu kluczowych momentach przegrywał przez zwykły pech w przeciwieństwie do Hamiltona, który często profitował w wyniku korzystnego dla niego zbiegu okoliczności. Przykładów było wiele, choćby Baku, Hungaroring czy Silverstone.
Tak, na Yas Marina to Mercedes był w wyścigu jednoznacznie szybszy. Tak, bez szczęścia w końcówce czy pecha Hamiltona, nie udałoby się Verstappenowi zdobyć tytułu, ale w skali sezonu nie mam cienia wątpliwości, że w 100 proc. Max na ów pierwsze mistrzostwo zasłużył. Wiadomo, że to sport niezwykle techniczny i o sukcesie decyduje bardzo wiele szczegółów, a więc de facto cały zespół. Spójrzmy na to jednak w ten sposób. Z jakim innym kierowcą niż Verstappen Red Bullowi udałoby się skuteczne przeciwstawienie się takiemu duetowi jak Hamilton-Mercedes?
A po wyścigu? Emocje skrajne. Z trudem opanowywał je również Hamilton, ale trzeba przyznać jedno, potrafi przegrywać, co dla tak utytułowanego kierowcy jest równie ważne. Nie jestem jednak pewny czy tą umiejętność posiadł… Toto Wolff.
Czytaj także:
Jest kolejny ruch Mercedesa! Tego nikt się nie spodziewał!
Wściekły szef Mercedesa! Ta rozmowa przejdzie do historii F1!