W czerwcu 2017 roku ojciec Charlesa Leclerca umierał. Od dawna walczył z chorobą i rodzina doskonale wiedziała, że są to jego ostatnie dni. Wtedy młody kierowca, który właśnie szedł po tytuł mistrzowski w Formule 2, postanowił go okłamać.
Powiedział konającemu Herve, że ma zapewniony kontrakt na starty w Formule 1 w kolejnym sezonie. Ojciec się uśmiechnął. Poczuł radość, bo na łożu śmierci spełniło się jego marzenie. W końcu przed laty sam startował w wyścigach, ale nie zrobił wielkiej kariery.
Tyle że to było kłamstwo. Wówczas Leclerc nie był jeszcze pewny tego, że trafi do F1 w roku 2018. - Kontrakt nie był jeszcze podpisany. Ostatecznie nie było to takie wielkie kłamstwo. Jestem, gdzie jestem. Teraz dostałem szansę od Ferrari. To niesamowite - mówił w BBC kierowca z księstwa przed startem sezonu.
ZOBACZ WIDEO Sektor Gości 106. Andrzej Borowczyk o dramatycznym wypadku Kubicy: W głowie kołatały się najgorsze myśli
Ojciec od małego powtarzał mu, że musi stawiać sobie ambitne cele, że nie może zadowolić się drugim miejscem. Musi być typem zwycięzcy. - Mówił, że mam tak pracować, by któregoś dnia zostać mistrzem świata. Jeszcze nie mam tytułu, ale będę ciężko pracować, aby zrealizować swoje marzenie - dodał.
Życie naznaczone tragediami
Ojciec Leclerca zmarł latem 2017 roku. Trzy dni później Charles musiał ścigać się na torze w Baku podczas Formule 2. Z łatwością zgarnął pole position i wygrał pierwszy wyścig. Podobnie było w kolejnym, choć nałożono na niego karę 10 sekund, przez co ostatecznie spadł na drugie miejsce.
- To były trudne chwile. W środę zmarł ojciec, a w weekend startowałem. On na pewno nie chciałby, aby takie doświadczenia mnie zniszczyły, aby doprowadziły do kiepskiego występu. Chciałby, abym wygrał. Dla niego. Oddałem mu w ten sposób hołd - opisał swoje doświadczenia Leclerc w wywiadzie telewizyjnym.
Wcześniej stracił swojego mentora, Julesa Bianchiego. Francuz zżył się z jego rodziną, był ojcem chrzestnym Leclerca. Towarzyszył mu podczas kolejnych występów w kartingu, starał się uczyć i doradzać. W przyszłości mieli tworzyć duet kierowców Ferrari.
Życie napisało inny scenariusz. Bianchi jesienią 2014 roku wypadł z toru podczas Grand Prix Japonii. Pech chciał, że doszło do tego w miejscu, gdzie dźwig sprzątał inny rozbity pojazd. Francuz trafił w niego z pełnym impetem. Doznał skomplikowanych obrażeń głowy. Zapadł w śpiączkę, z której się nie obudził. Zmarł w lipcu 2015 roku.
Czytaj także: Lewis Hamilton wskazał przyczyny porażki
- Myślę o nich za każdym razem, gdy wygrywam wyścig. Jestem pewien, że są teraz w niebie, patrzą na mnie z uśmiechem i radują się z każdego kolejnego sukcesu - opowiadał Leclerc w BBC.
Życiowa szansa
Bianchi nie doczekał się swojej szansy w Ferrari, choć typowany był na następcę Kimiego Raikkonena we włoskim zespole. Jego wypadek zmienił wszystko. Po części wpłynął też na karierę Leclerca, bo to właśnie on zajął miejsce Fina.
Wielkim orędownikiem transferu Leclerca był Sergio Marchionne. Prezydent Ferrari najpierw naciskał na sojusz Alfy Romeo z Sauberem, by móc zapewnić podopiecznemu angaż w F1. Potem zaczął forsować pomysł związany z awansowaniem go do głównego zespołu.
Dla wielu było to zaskoczeniem, bo Ferrari nie zwykło stawiać na tak młodych kierowców. Głównie ze względu na presję, jaka towarzyszy jeździe czerwonym samochodem. Po raz ostatni stajnia z Maranello sięgała po tak niedoświadczonego zawodnika w roku 1977, gdy kontraktowała Gillesa Villeneuve'a.
Marchionne zmarł latem 2018 roku wskutek nagłej choroby, ale szefostwo Ferrari wypełniło jego testament. Leclerc dał im przy tym mocne argumenty. Za kierownicą niekonkurencyjnego Saubera wykręcał świetne czasy, regularnie zdobywał punkty.
Kłopot bogactwa w Ferrari
Dwa weekendy wyścigowe w roku 2019 pokazały, że transfer Leclerca do Ferrari doprowadził do kłopotu bogactwa w zespole. Już nie tylko Sebastian Vettel ma chrapkę na tytuł mistrzowski we włoskiej ekipie. - To Sebastian jest naszym liderem - zapewniał podczas testów zimowych Mattia Binotto, szef zespołu.
Leclerc przyjął słowa swojego szefa z pokorą, ale też występami na torze w Barcelonie pokazał, że nie zamierza ustępować miejsca Vettelowi. Kręcił czasy zbliżone do zespołowego partnera, momentami był lepszy. Tymczasem były to jego pierwsze chwile za kierownicą modelu SF90.
W Australii nie ustrzegł się błędów. W kwalifikacjach nie przejechał czystego okrążenia i górą był Vettel. W wyścigu role się odwróciły. Niemiec był wolniejszy w drugiej fazie
rywalizacji, ale Leclerc otrzymał polecenie od ekipy, by nie wyprzedzać kolegi.
Czytaj także: Ferrari może mieć problem na starcie
Za to w Bahrajnie zrobił już swoje. Leclerc pojechał świetne kwalifikacje i zdobył pierwsze pole position w karierze. - To dobry chłopak. To nie jest jego ostatnie zwycięstwo w kwalifikacjach - cieszył się w sobotę Binotto w rozmowach z dziennikarzami.
Szef Ferrari zimą zapowiadał, że da kierowcom wolną rękę, jeśli chodzi o walkę na torze. W niedzielę czeka go pierwszy test. Bo Leclerc nie zadowoli się opuszczeniem Bahrajnu z ledwie wygranymi kwalifikacjami na koncie. Monakijczyk chce po raz pierwszy triumfować w F1. Dla ojca i Julesa.
ps. zaraz pojawi się dragon ze swoimi dziecinnymi uwagami :)