W lipcu br. cały świat obiegła wiadomość o popisie Scotta Jurka. Słynny amerykański ultramaratończyk zmierzył się z Appalachian Trail (Szlak Appalachów) i po morderczej walce poprawił poprzedni rekord o trzy godziny. Pokonanie nieco ponad 3500 km (2189 mil) zajęło mu 46 dni 8 godzin i 7 minut. Co ważne jednak, przez cały czas trwania próby towarzyszył mu jego team, który dbał o każdy szczegół. Posiłki, ubrania na zmianę, masaż. Jurek mógł nieustannie liczyć na wsparcie swoich ludzi.
Jurek nazwał swój projekt "arcydziełem". Gdy kończył go na terenie Baxter State Park w stanie Maine, miał ogromną satysfakcję. Wraz ze swoimi ludźmi fetował sukces i... Doszło do skandalu, o którym głośno było w amerykańskich mediach. Władze parku stanowego oskarżyły go o złamanie kilku przepisów. Poszło m.in. o spożywanie alkoholu (Jurek otworzył szampana), śmiecenie w górach czy też zabranie ze sobą większej grupy osób niż dopuszczał regulamin.
Tymczasem kilkanaście dni później, bez żadnego rozgłosu i niepotrzebnej wrzawy, za bary z Appalachian Trail wzięła się Heather Anderson, znana w środowisku miłośników górskich wędrówek jako "Anish". To 34-latka z Seattle, która na co dzień jest trenerem personalnym. W przeciwieństwie do Jurka pokonywała szlak w przeciwnym kierunku - wyruszyła 1 sierpnia ze stanu Maine. Celem jej wyprawy była góra Springer Mountain w stanie Georgia.
Była także druga różnica. O dużo większym znaczeniu. Anderson postanowiła pokonać ponad 3500 km bez wsparcia osób trzecich. Była zdana tylko na siebie. Na pierwszy rzut oka - szaleństwo. Przyznać jednak trzeba, że doskonale zadbała o stronę logistyczną przedsięwzięcia.
Wpadła na następujący pomysł: będzie wysyłać pakunki m.in. z jedzeniem i ubraniami w różne miejsca, które znajdują się w pobliżu szlaku. Na przykład na adres sklepu, biura, restauracji, stacji benzynowej. Następnie schodziła ze szlaku, odbierała paczkę i wracała na trasę. Zdarzały się problemy z czasem. Siedziby niektórych firm otwarte były do godziny 17.00, Anderson musiała przeliczać i kalkulować, czy zdąży dotrzeć w umówione miejsce. - Jestem biegaczką, ale uwielbiam wędrować. Bieg z pełnym plecakiem nie jest komfortowy - zaznacza. Gdy jednak zaczynał się wyścig z czasem, podrywała się do szaleńczego biegu. Byle tylko zdążyć. A i tak nie zawsze się udawało.
#dziejesiewsporcie: sędzia obraził rugbystę. Nazwał go piłkarzem
- Miałam dylemat: albo się "zabiję", żeby tylko dotrzeć do przesyłki, albo rozbiję namiot poza miastem i będę czekać, aż otworzą mi następnego dnia. Raz było tak, a raz tak - wspomina. "Anish" przyjęła jeszcze jedną zasadę: gdy schodziła ze szlaku, by odebrać swoją przesyłki, stanowczo odmawiała "podwózki" samochodem.
Najtrudniejsze dla niej były pierwsze dni. Miała sporo momentów kryzysowych. Dzwoniła do swojego chłopaka, płakała. - Początkowo chciałam zrezygnować każdego dnia, przez pierwsze dwa tygodnie. Mówiłam sobie: "nie mogę tego zrobić", to za ciężkie", "to za długie", "nie jestem w tym dobra" - wspomina w rozmowie z portalem iRunFar. Jej partner cierpliwie słuchał i zachęcał do kontynuowania wyzwania. - Chciałaś poznać swoje granice, po to tam pojechałaś - mówił.
[nextpage]Anderson przezwyciężyła trudne chwile. Mijały tygodnie. Im bliżej mety, tym większe były szanse, że próba się powiedzie. Dotychczasowy rekord na Appalachian Trail bez supportu należał do Matthew Kirka i wynosił 58 dni, 9 godzin, 40 minut (a wśród kobiet - do Liz Thomas, ponad 80 dni). 24 września Anderson poprawiła ten wynik znacząco. Jej czas to 54 dni, 7 godzin i 48 minut.
To zaś oznacza, że codziennie pokonywała średnio niespełna 65 km, czyli dystans ok. 1,5 maratonu. - Ona nie tylko pobiła rekord. Ona go roztrzaskała - powiedziała Jennifer Pharr Davis, do której należał rekord pokonania AT ze wsparciem osób trzecich, zanim poprawił go Scott Jurek.
Głos zabrał także słynny ultramaratończyk. - Jestem naprawdę zainspirowany wyczynem Heather - powiedział Jurek. Jakby umówił się z Heather, co mają mówić... Ona przecież wypowiada się w niemal identycznym tonie. - Śledziłam w domu wędrówkę Scotta. Ukończył ją, zanim ja wyruszyłam na trasę. Byłam zainspirowana jego podróżą - podkreśla.
Anderson nie jest zawodową sportsmenką, ale w pokonywaniu górskich szlaków należy do elity. Już wcześniej, w 2013 r., ustanowiła rekord w Pacific Crest Trail - szlaku prowadzącym od granicy z Kanadą do granicy z Meksykiem. 4265 km przemierzyła w niecałe 61 dni.
Appalachian Trail potraktowała jako kolejne wyzwanie. - Potrzebowałam wyjść i zmierzyć się znów z czymś wielkim, dać z siebie wszystko i być w stanie to ukończyć. Bez względu na to, czy ustanowię rekord, czy nie. Dlatego wybrałam AT - wyjaśnia.
Musiała mierzyć się nie tylko z bólem, ale także ze strachem. Zwłaszcza gdy zapadał zmrok. Twierdzi, że znalazła na to sposób. - Gdy robiło się ciemno, zakładałam "czołówkę", szłam przez las. Były niedźwiedzie, nietoperze, sowy, węże, ale w ogóle mnie to nie przerażało. Czułam się komfortowo. Jak w domu - mówi nowa rekordzistka Appalachian Trail.
Jakie cele przed 34-latką z Seattle? - Za dużo rzeczy mam w głowie. Chcę zdobyć 100 najwyższych szczytów w stanie Waszyngton. Mam ich 52, na 48 muszę się wspiąć. Jest wiele zagranicznych destynacji - do zwiedzania i do wędrowania. Rozmawiałam już z moim chłopakiem o tym, by gdzieś pojechać. Są inne szlaki, których nie odkryłam. Drogi, które mam do pokonania, niekoniecznie szybko. To długa lista - uśmiecha się Anderson.