Jechałem naprawdę dobrze, ale przede mną był Tai Woffinden. I jechał bezbłędnie. To była bardzo szybka analiza. Jeśli pojadę perfekcyjnie, najlepiej jak się da, to na niego nie wystarczy. Idealnie to za mało.
Trwało to wszystko ułamek sekundy. Pomyślałem, że to musi być coś innego, coś absolutnie unikalnego, ale jednocześnie bezpiecznego dla mnie i rywala.
To jest jedna szansa na sto, na tysiąc, na milion. Czekałem do przedostatniej prostej i pomyślałem, że musi się udać. Teraz albo nigdy.
Siadłem na błotniku i uzyskałem nagle taką prędkość, której chyba sam się nie spodziewałem. Ten przeklęty tor w Pradze, finał, rywal najtrudniejszy z możliwych. Tak, kocham ten wyścig. Po nim wiedziałem, że już tylko katastrofa mogłaby mi odebrać tytuł.
Kilka tygodni później zostałem mistrzem świata po raz drugi.
Jestem na swoim miejscu
Ludzie mówią, że to nierealne, na pograniczu szaleństwa, ale dla mnie to coś naturalnego. Zawsze bawiłem się na motorze, szukałem, chciałem robić nowe rzeczy. Kochałem motor od najmłodszych lat. Kocham się bawić motorem, lubię z nim rozmawiać. Motocykl musisz znać, musisz być z nim siedem dni w tygodniu, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kocham się rozwijać, odkrywać nowe rzeczy, stawać się coraz lepszym.
Zawsze jest jakiś dystans między tym, co umiem, a tym, co mógłbym robić. Zawsze można poprawić jakiś element, zrobić coś szybciej, lepiej, efektowniej, ładniej. Wychodzę z założenia, że nie istnieje rzecz, której nie możesz poprawić, nie możesz się nauczyć. Ale też trzeba wiele czasu i konsekwencji, żeby pewne zachowania wychodziły naturalnie. Myślę, że dziś, siedząc na motorze, czuję się, jakbym siedział na kanapie przed telewizorem albo wykonywał inne proste czynności domowe. Czuję się luźno, swobodnie, czuję, że jestem na swoim miejscu.
Nie chodzi o automatyzm, bo w żużlu to nie działa. Każdy łuk, każdy tor, każdy rywal jest inny, wymaga innej regulacji motocykla, ciała, tego czegoś, czego nie widać w telewizji. Różnice nie są tu przeogromne, budujesz prędkość przez cztery okrążenia, na każdym łuku, każdej prostej zyskujesz setne. Eliminujesz błędy, a te popełnia się zawsze. Nie ma bezbłędnych wyścigów.
Lubię jechać na typowy luźny trening, gdzie nic nie testuję, po prostu chcę sobie pojeździć, poprawić pozycję ciała, technikę. Wtedy mam czas na dużo prób. Gadam sobie wtedy z motocyklem. Bo motocykl musisz poznać, musisz go czuć, znać jego duszę. Ktoś pewnie będzie się z tego śmiał, ale wychodzę z założenia, że jeśli chcesz wygrywać, musisz zaprzyjaźnić się z motorem, znać każdą jego śrubkę, wiedzieć, co go boli, i reagować. To dla mnie stan naturalny. Z motorami żyję od zawsze, od kiedy pamiętam.
Czasem nie chce mi się trenować, ale idę, bo wiem, że będą tego efekty. Na motor oczywiście zawsze wsiądę chętnie, ale treningi przygotowawcze, interwały, bieganie, rower... do tego czasem muszę się zmusić. Ale jak już wyjdę, jak się ubiorę, pojawia się uśmiech od ucha do ucha i wiem, że to, co dziś robię, spowoduje, że będę lepszy. Wiem wtedy, że robię wszystko, żeby być lepszym. To mnie napędza.
Ja, Bartosz Zmarzlik, jestem świadomy konsekwencji
Miałem 10 lat, gdy wygrałem pierwsze poważne zawody na mini żużlu, zostałem drużynowym mistrzem Polski. Na tych małych motorkach zmienia się biegi, startuje się na dwójce, a na łuku wrzuca trójkę. Jechałem na drugim miejscu, rywalizowaliśmy o mistrzostwo Polski z Kamilem Cieślarem z drużyny Rybki Rybnik. Zrobiłem wtedy dziwną rzecz, którą podejrzałem u Duńczyków. Wrzuciłem na prostej czwórkę, usiadłem na tyle i zdobyliśmy mistrzostwo Polski.
To była dla mnie wielka radość, ale podchodziłem do tego w bardzo luźny sposób. Cieszyłem się, że mogę się ścigać. Denerwowałem się trochę, jak przegrywałem, ale to nie było wtedy najważniejsze na świecie. Jechałeś na zawody w Polskę, żeby mieć zabawę, rodzinny piknik. Spędzaliśmy razem czas i to było najpiękniejsze. Kochałem to. Rówieśnicy grali w piłkę, a mnie to nie interesowało.
Piłka była wszystkich, a motory tylko moje. Nasze. Dziadek miał motocykl, tata miał motocykl. Zawsze stały na podwórku, więc ich widok był dla mnie czymś naturalnym, kolejnym elementem otoczenia.
Ojciec z dziadkiem mieli zakład ślusarski, a my z bratem Pawłem kręciliśmy się po zakładzie, cały czas czymś się interesowaliśmy. I w pewnym momencie powiedziałem: "Tata, ja chcę motor". Po raz pierwszy pojechałem, jak miałem 3 albo 4 lata. Nie umiałem jeszcze jeździć na rowerze, ale na motorze już tak. Potem tata zrobił mi takiego malutkiego quada i to już była poważna maszyna. Z czasem go sprzedał, ale niedawno odkupił i teraz stoi u nas. Będzie dla mojego syna. Na razie on ma dopiero dwa miesiące, więc mam trochę czasu, żeby go odrestaurować.
Ta naturalność, radość ze wszystkiego, co robię, powodowała, że tak naprawdę nigdy nie potrzebowałem specjalnej motywacji do pracy. Sama jazda zawsze dawała mi wielką satysfakcję. Ale oczywiście, żeby była satysfakcja, musisz robić to dobrze. Najlepiej. Dlatego dążę do perfekcji. Jeśli chcesz być najlepszy, zawód musi być twoją pasją. Nie idziesz do fabryki na drugą zmianę, idziesz do roboty, którą kochasz. Rodzice zawsze powtarzali, żebym robił to, co sprawi, że będę szczęśliwym człowiekiem. I to jest mój klucz do sukcesu.
Żużel - jak już wspomniałem - przyszedł do mnie w sposób naturalny. Żyliśmy motorami, uwielbialiśmy je. Zawsze mieliśmy różne motorki, quady, trójkołowce. Bawiłem się małymi motorkami na dywanie, tata się śmiał, że nie interesują mnie żadne pistolety, miecze, klocki. Tylko samochody, motory i misie. Od dziecka jeździłem, od rana do wieczora. Zarabialiśmy z bratem na paliwo, na świece - sprzątaliśmy albo wykonywaliśmy inne prace.
Któregoś dnia byliśmy z mamą na zakupach w Barlinku. Na parapecie w markecie Bimex leżały ulotki. A może to był plakat na szybie? Zobaczyłem napis: "Żużel, zapraszamy".
- Mamo, co to jest? - zagadałem
- Wyścig pokazowy - odparła.
- Chcę tam jechać.
- Pogadaj z tatą, może cię zabierze.
Oczywiście tatę uprosiłem. Pojechaliśmy, to była szkółka miniżużlowa trenera Bogusława Nowaka. Chłopcy w moim wieku robili jazdę pokazową. Wtedy świetnie jeździł Adrian Cyfer, mój rówieśnik i potem kolega z toru. Wtedy nie było motorów do miniżużla, ale on jeździł na takiej małej crossóweczce "Lem", a ja miałem taką samą, jeździłem na niej codziennie. Mój brat był tam ze mną i też od razu się zakochał. Ojciec powiedział, że jak będzie się lepiej uczył, zabierze nas do klubu. Brat chyba z dnia na dzień został świetnym uczniem. Ojciec zrobił nam za domem mini tor, na którym jeździliśmy, ile się dało. Zima, błoto, deszcz, jeździliśmy z bratem, czasem wpadali koledzy z klubu. Dziś mam tu dom i biuro, więc czasem żartuję, że mieszkam na torze żużlowym.
[quote=Kierownica, zielone światło, zamek. To była sekunda, a dla mnie jak 10 minut. Kierownica, zielone światło, zamek. Oddałbym wszystko, żeby jeszcze kiedyś to poczuć. Tylko przy narodzinach syna poczułem równie duże emocje;;Bartosz Zmarzlik]
Po kilku latach postanowiłem, że chcę już startować na prawdziwym torze. Miałem 13 lat, mój brat 17, a rodzice nie mogli się rozdwoić. Tata powiedział, że musi zająć się Pawłem, bo on ma szansę na karierę, więc muszę jeździć z nim. Powiedziałem wtedy trenerowi Stanisławowi Chomskiemu, że też chcę jeździć. On postawił mnie pod murkiem, wziął markera i dobre 30, może 40 cm nad moją głową narysował kreskę.
- Jak urośniesz na tyle, żeby sięgać głową do kreski, zapraszam - rzucił zdecydowanym tonem.
Kilka dni później wpadłem do klubu i krzyknąłem: "Trener, trener, już, urosłem". Spojrzał i zaczął się śmiać. "Przecież to jest niemożliwe". Miał rację, to nie było możliwe. Jadąc na trening z bratem, schowałem do plecaka buty mamy na wysokim obcasie. Założyłem takie dresy - dzwony, żeby nie było nic widać.
To było pewnie śmieszne, ale trener wtedy zrozumiał, że jestem zdesperowany. Dał mi szansę i - widząc, że daje sobie świetnie radę - powiedział: "Biorę na siebie odpowiedzialność, możesz jeździć". Swój wkład miał jeszcze tata - złota rączka, który dostosował mi motor.
Oczywiście musiałem napisać pismo, że "ja, Bartosz Zmarzlik, jestem świadomy konsekwencji". Trener w jajo mnie robił, trochę byłem przestraszony, ale rodzice podpisali się pod tym, a ja sobie dobrze radziłem.
Na kolanach do Golloba
Niedługo potem nadszedł wielki dzień, prawdziwe święto. W galerii Askana w Gorzowie miała miejsce prezentacja nowego zawodnika Stali, Tomasza Golloba. Wtedy były początki internetu, analizowaliśmy każdy wyścig, liczyliśmy punkty. On był ikoną, a ja byłem wpatrzony w niego jak w obrazek.
Musiałem tam być. Pamiętam, że pomiędzy fotelami, ludźmi, szedłem na kolanach, żeby podejść jak najbliżej. Miałem tylko jedno marzenie. Dotknąć Tomasza Golloba palcem w bark. On siedział blisko i udało mi się. On pewnie nawet tego nie poczuł, ale ja byłem spełniony, szczęśliwy. Niedługo później był sparing Gorzowa z Toruniem, brat był wtedy brany pod uwagę do składu jako junior, a ja mu pomagałem. W przerwie mogłem pojeździć na czterech kółkach. Trener Stanisław Chomski zabierał mnie wtedy wszędzie, na każdym torze wpychał mnie w te pokazówki, żebym mógł sobie pojeździć.
Podczas tego meczu zapomniałem, że przyjechałem z bratem i tatą, stałem cały czas obok pana Tomka w boksie. Patrzyłem, jakim on busem przyjechał, jakie ma motory, co robi, jak się zachowuje.
Przebrałem się na chwilę na jazdy pokazowe w kewlar, przejechałem tę pokazówkę, oby tylko jak najszybciej skończyć. Nie myślałem o niczym innym, tylko żeby być z panem Tomkiem. Zostawiłem motor i od razu pobiegłem do jego boksu, do pana Tomka. On złapał mnie za ramię i powiedział: "Jeszcze mały się nie znamy, ale już cię lubię". Byłem "ugotowany". Tej nocy nie mogłem zasnąć.
Od tamtego momentu złapaliśmy fantastyczny kontakt. Jak tylko pan Tomek był w Gorzowie, nie wynajmował hoteli, spał u nas, chodzili z tatą na polowanie, stał się dla mnie bardzo bliską osobą. To był wciąż pan Tomasz Gollob, ale okazało się, że to nie tylko wielki mistrz, ale i fantastyczny facet. Spędzaliśmy mnóstwo czasu.
W 2010 roku Tomasz Gollob zdobył mistrzostwo świata. Harował na nie naprawdę ciężko i widać było, że jest spełniony. Stał się wtedy jeszcze lepszym sportowcem, choć wydawało się, że to niemożliwe. Wtedy powiedział do mnie: "Młody, zrobisz to samo, ja ci skrócę czas o 10 lat".
Przypomniałem mu ten dialog, gdy zdobyłem tytuł. On zaczął się śmiać: "No popatrz i tak się pomyliłem, bo zrobiłeś to jeszcze szybciej". Tak, pięć lat przed czasem.
Byłem tak szczęśliwy, że się popłakałem
Czasem ludzie mówią, że mistrzostwo świata przyszło do mnie jak coś naturalnego, że to było takie oczywiste. Ale to nie jest aż tak łatwe, jak się wydaje. Wiem, że dziennikarze "podkręcają", ale ja tego nie słucham. Jako sportowiec nie słucham przewidywań, że będę albo nie będę mistrzem. Odsuwam to od siebie.
Przecież nie zawsze wszystko idzie gładko. Pamiętam, jak zdobyliśmy brązowy medal drużynowych mistrzostw świata w Vojens, a ja zdobyłem tylko trzy punkty. Ludzie byli rozczarowani. Ale to jest sport. Pamiętam mecze, po których ryczałem. W Zielonej Górze w 2012 albo 2013 roku zrobiłem cztery "zera" i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. To był trudny czas, miałem wypadek, złamałem lewą nogę w udzie, potem długo wracałem do siebie, podejmowałem sporo złych decyzji. Ale zawsze starałem się wstawać, wyciągać pozytywy ze wszystkiego.
Jednym z najtrudniejszych momentów była poważna kontuzja mojego brata. Byłem tam wtedy, widziałem to, przeskoczyłem przez płot, biegłem przez tor, złamałem wszystkie zasady. Mama potem bała się o mnie, nie chciała, żebym jeździł. Paweł powiedział: "Nie krzywdźmy Bartka za to, co mi się stało".
Kilka dni później pojechałem na drużynowe mistrzostwa Polski juniorów do Łodzi. Byłem spokojny i skoncentrowany jak nigdy. Wywalczyliśmy tytuł, a ja zdobyłem komplet punktów, zrobiłem to dla brata.
W 2016 roku byłem drugim wicemistrzem świata, w 2017 byłem piąty, w 2018 miałem srebrny medal i zaliczyłem fantastyczny sezon. Czułem, że jestem blisko, ale wiedziałem, że jednocześnie daleko. Ale naprawdę nie miałem jakiegoś strasznego ciśnienia, poczucia, że coś poszło nie tak, bo nie mam tytułu.
Czasem kluczowe biegi nie wychodziły mi i ludzie zaczęli mówić, że się spalam, ale ja się z tym nie zgadzam. To nie była żadna kwestia psychiczna, a najzwyczajniej w świecie brak doświadczenia. Będąc młodym zawodnikiem, byłem bardzo wysoko i ludzie zaczęli mieć oczekiwania. Nie chodziło o kwestię presji. Po prostu brakowało takiego cwaniactwa, obycia.
Miałem dopiero 23 lata i już medale indywidualnych mistrzostw świata. Czułem się z tym fantastycznie. Wiedziałem, że idę w dobrym kierunku. Po srebrnym medalu wszyscy mówili, że teraz to już na pewno tylko złoto. Ja do tego tak nie podchodziłem. A że się spełniło? Tak, wypracowaliśmy to z rodziną i teamem.
Gdy zdobyłem pierwsze mistrzostwo świata... Są takie momenty, których nie można opowiedzieć, nie da się, choćby użyło się wszystkich słów świata. Byłem tak szczęśliwy, że gdy wjechałem na metę, popłakałem się.
Ostatni miesiąc przed mistrzostwami żyłem w spowolnionym tempie, byłem odcięty od rzeczywistości. Nic innego nie liczyło się jak 5 października, Toruń, godzina 19. Wszystko było podporządkowane temu jednemu momentowi.
W półfinale konkurencja była bardzo mocna. Madsen tego dnia jechał wyśmienicie, a ja miałem problemy, więc odrabiał straty. Brat powiedział wtedy: "Musisz przyjechać pierwszy albo drugi". A ja spojrzałem na niego, wzruszyłem ramionami i powiedziałem, że co ma być, to będzie.
Jechałem z gorszego pola, z samymi "fighterami", obsada była bardzo trudna, Sajfutdinow, Lindgren, Woffinden. Pamiętam mój wzrok na motor, na zielone światło. Kierownica, zielone światło, zamek. To była sekunda, a dla mnie jak 10 minut. Kierownica, zielone światło, zamek. Oddałbym wszystko, żeby jeszcze kiedyś to poczuć. Tylko przy narodzinach syna poczułem równie duże emocje.
Wygrana w półfinale zapewniła mi tytuł mistrzowski bez względu na wynik finału. Myślę, że dopiero po tygodniu zrozumiałem, co się stało. Przed Toruniem spojrzałem w lustro i powiedziałem sobie: "Bartek, to jest dzisiaj twój dzień, możesz być mistrzem świata. Musisz nim być". A po tygodniu spojrzałem w lustro i powiedziałem: "Nikt mi tego nie zabierze".
Do Pragi jesienią 2020 jechałem więc z dużo większym spokojem. Byłem szczęśliwy, byłem mistrzem świata, wygrałem plebiscyt "Przeglądu Sportowego". Podszedłem spokojnie, bo miałem w głowie, że nic nie muszę, a mogę.
Wiem, że w Pradze nigdy mi nie szło. Jak mówił Tomek Gollob, Praga albo cię kocha, albo nienawidzi. Ona mnie nienawidziła, a ja nie wiedziałem dlaczego i chciałem, żeby mnie pokochała. Zawsze jeździłem tam z przekonaniem, że jestem w formie, opracowywałem sobie plan, a potem nigdy nic z tego nie wynikało. Nie mogliśmy doregulować sprzętu, jechałem źle, koślawo, nie potrafiłem najechać odpowiednio łuków. Zawsze byłem tam zagubiony. Nie miałem pomysłu na jazdę. Zawodziło wszystko to, co na innych torach wychodziło.
Zawsze mówiłem więc: "No nie, znowu ta Praga". A teraz jechałem spokojny, czułem się dobrze. Pomyślałem: "Ok, nie ma sensu szukać dziur w całym". Gdy wygrałem pierwszy bieg, wiedziałem, że będzie dobrze. Pierwsza noc była cudowna, wygrałem w Pradze, ale nazajutrz znowu przystępowałem z obawami. Niepotrzebnie, jechało mi się naprawdę dobrze. Wygrałem drugi raz z rzędu. Również drugi tytuł. Jak przekroczyłem linię mety, krzyknąłem do siebie: "Ale jaja". Od dziecka marzyłem o tym, żeby zostać mistrzem świata. Ale żeby zrobić to rok po roku? To jest kosmos.