Żużel. Po bandzie: I co my, biedni, z tymi milionami teraz zrobimy?! [FELIETON]

WP SportoweFakty / Michał Chęć / Zdjęcie z meczu Motor - Fogo Unia
WP SportoweFakty / Michał Chęć / Zdjęcie z meczu Motor - Fogo Unia

- Lekarz w żużlu? Ma się kierować zasadami, które nie dotyczą Kowalskiego z kolejki do lekarza rodzinnego, lecz sportowców, co w swoim życiu nie robią nic innego, tylko szykują się do roli gladiatorów - pisze w swoim felietonie Wojciech Koerber.

W tym artykule dowiesz się o:

"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książki "Pół wieku na czarno", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.

***

A więc w ciągu czterech lat kluby PGE Ekstraligi rozdzielą między siebie 240 baniek z okładem. No, nie do końca, bo jednak 8 procent, wedle umowy, trafi na konto PZMot-u. Zaznaczam przy okazji, że wolałbym się zajmować dzieleniem swojej kasy, niemniej to co miesiąc bardzo krótki proces, niestety. Stąd też pozwalam sobie wrzucić swoje trzy grosze na temat pieniędzy czyichś. To znacznie łatwiejsze.

Zatem na wstępie wypada dołączyć do gratulacji złożonych na ręce prezesa PGE Ekstraligi Wojciecha Stępniewskiego i spółki, bo to on firmuje kontrakt swoim nazwiskiem. A jeszcze rok temu obrażaliście szefów spółki, że to nieudacznicy i że nie potrafią ligi ruszyć, ani też ludzi na trybuny wprowadzić. I że to wstyd, iż sprawami żużla musiał się zając wszechmogący prezes... PZPN-u.

ZOBACZ WIDEO Żużel. Patryk Dudek ubolewa w związku z brakiem kibiców na trybunach. "My jesteśmy dla nich, oni dla nas"

Natomiast z góry uprzedzam, że ten wartki strumień pieniędzy nie rozwiąże wszystkich chorób, które podobno zżerają dyscyplinę. Ba! Im więcej pieniędzy, tym więcej... problemów. Jak to możliwe?

Narracja przy całej tej sprawie jest następująca - zrobimy wszystko, by pieniądze nie zostały przeznaczone na podwyżki i tak już niebezpiecznie szybujących apanaży zawodników, natomiast by przyczyniły się do rozwoju dyscypliny. Przy czym zwracam uwagę, że - póki co - to tylko luźno rzucane hasła, nie żaden program.

Zdążyłem już nawet wynaleźć w branżowych mediach, że oto prezesi klubów PGE Ekstraligi zawarli nieformalny pakt, na mocy którego nie będą się licytować o zawodników. Nic bardziej zabawnego w ostatnim czasie nie przeczytałem, za to informacje o tego typu paktach regularnie czytam od lat wielu. I za każdym razem się uśmiecham. No będą się licytować, bo na tym właśnie polega rywalizacja. Sportowcy rywalizują na boisku czy na torze, a prezesi przy stole. Chcesz mieć najlepszego, musisz go sobie kupić. Takie jest prawo rynku. Ani to nic zdrożnego, ani nic dziwnego. A w futbolu zupełnie naturalne. Szefowie Bayernu nie chłoszczą po mediach wszystkich tych, którzy chcieliby wyciągnąć z Monachium Lewego, tylko robią wszystko, by było mu tam dobrze. I podobnie nie ma nic złego w próbach wyjęcia Ronaldo z Turynu czy Messiego z Barcelony. Tylko w żużlu wszyscy próbują udawać świętych i bogobojnych. Jeśli prezes Grzyb ma ambicję zostania senatorem, a ma, to zrobi wszystko, by szczęściu dopomóc, osiągnąć sukces i zyskać uwielbienie społeczności. Najprościej przy pomocy Zmarzlika, o którego też trzeba zadbać. A może zafundowanie podwyżki swojemu to już nie jest licytacja?

Oby w bieżącym roku część klubów nie popadła w spiralę zadłużenia, które cichaczem zechce spłacać z pierwszej transzy 2022, już z tytułu tego intratnego kontraktu.

Pozornie wydaje się nam, że teraz prowadzenie klubu będzie bułką z masłem. Błahostką. A może, paradoksalnie, okaże się trudniejsze? Może też samorządy będą mogły wreszcie powiedzieć - dostaliście tyle forsy z telewizji, czego jeszcze od nas chcecie? Dlatego ważne się okażą nieformalne relacje interpersonalne. A mówiąc wprost - znajomości. By prezydenci miast nadal chcieli żużel współutrzymywać. Tu jednak wielkiego zagrożenia nie dostrzegam. Są większe.

Plan jest ponoć taki, że kluby mają teraz szkolić na potęgę. Jedna szkółka na pitbajkach, druga na studwudziestkachpiątkach, trzecia na dwustupięćdziesiątkach. Naprawdę wierzycie, że Andrzej Rusko stanie się nagle fabrycznym wychowawcą młodzieży, regularnie organizując nabory dla mieszkańców Wrocławia? Łezka się w oku kręci... Zresztą, już oficjalnie zdążył prezes pomysł zakwestionować, mówiąc w rozmowie z Jarkiem Galewskim, że papier przyjmie wszystko. I że brakuje przecież do tego kadry szkoleniowej, bo ci, co jeździli w latach 70. czy 80., nie zdążyli wsiąść do pociągu jadącego z duchem czasu. Jakby wtedy w prawo się skręcało i nie ma dziś w ogóle sensu, by kręcili się ci zacofani trenerzy przy dyscyplinie.

Kolejna sprawa - obligatoryjne wystawianie drużyny rezerw w trzeciej czy też czwartej lidze, jak zwał, tak zwał, bez znaczenia. I w tym miejscu można dojść do wniosku, że trochę racji jednak Rusko ma. Bo musimy sobie zdać sprawę z jednej rzeczy - że ten drogi żużel nie był, nie jest i pewnie nigdy nie będzie sportem masowym. Jest zbyt kosztowny, by utrzymywać całe zastępy średnio utalentowanych amatorów. Spójrzcie, ile na to potrzeba kasy - wyszkolić ich, doprowadzić do licencji, a później jeszcze... No właśnie, co jeszcze, płacić za występy? Sporo pieniędzy w błoto.

Oczywiście, winniśmy się cieszyć, że ma być na bogato. Bo przecież ktoś na tym skorzysta, że więcej szmalu trafi do obiegu. Choćby tunerzy czy inni dostawcy sprzętu. Tak jak w czasie pandemii świetnie zaczęły zarabiać firmy kurierskie.

Dalej, mamy się przygotować do powiększenia ekstraligi. Mamy to zrobić z głową, bo wcześniej było na łapu-capu. No więc jak zlikwidować przepaść dzielącą elitę od niższej ligi? Jedyny pomysł, jaki przychodzi mi do głowy, to równanie finansów. Zamiast mnożyć fikcyjne etaty w klubie i tworzyć szkółki-atrapy, by szkolić na sztukę, część tych kontraktowych pieniędzy trzeba by po prostu skierować na zaplecze ekstraligi. Bo sama modlitwa wiele tu nie zmieni.

Plandeki. To oczywiste, że teraz, przy tak wysokich subwencjach z tytułu kontraktu telewizyjnego, każdy klub winien taką dysponować. Nie zakładajmy jednak, że rzucenie na tor kawałka płachty okaże się lekiem na całe zło. Zwłaszcza teraz, gdy tory mają być gładziutkie i wygłaskane. Żużel nadal pozostaje sportem zależnym od matki natury, podobnie jak skoki narciarskie. Można sobie stawiać na skoczniach wiatrochrony, lecz gdy świszczy konkretnie, nic to nie da. I podobnie jest w speedwayu - co z tego, że ściągniesz tę płachtę, jeśli tor pod nią odparzony i z niespodziankami, a pogoda do kitu. Dawno temu by wyjechali, jednak dziś mamy inne standardy. I słusznie, bo wiele tych dawnych spotkań niewiele miały wspólnego ze sprawiedliwą rywalizacją. Mimo że dziś możemy sobie z rozrzewnieniem powspominać, jak to drzewiej cudownie bywało. Że ścigali się wtedy w deszczu, błocie i śniegu. No ale gdzie tu był sport i jaka z tego przyjemność?

Świat się zmienia również w ten sposób, że wtedy ludzie byli zdolni, by nadstawiać karku dla idei i dla sławy. Dla popularności. Dziś nie chcą nawet dla grubego szmalu. Bo wtedy sławę trzeba było sobie bohaterstwem i krwią wywalczyć. A dziś można się też wspomóc publikacją w mediach społecznościowych kolejnego tatuażu na pozostałym skrawku wolnej przestrzeni.

Choć, rzecz jasna, rozumiem, że należy zrobić wszystko, by liczbę przekładanych spotkań możliwie jak najbardziej ograniczyć. M.in. dla ponoszącej koszty telewizji.

Kolejny wracający wątek to prerogatywy lekarza zawodów. Podobno od 2022 roku każdy z kandydatów ma posiadać licencję PZMotu, która będzie odbierana, jeśli tylko medyk choć raz dopuści do udziału w zawodach zawodnika niezdolnego do dalszej jazdy. Jak czytam, lekarze mają być bezstronni i nie ulegać presji sztabów szkoleniowych czy prezesów.

Zapewne za chwilę skoczy mi do gardła wielu strażników moralności, zdrowotności i cnót wszelakich, lecz nie zgadzam się z tą całą burzą. Bo lekarz w żużlu po to właśnie jest, by tę zdolność orzec, jeśli to tylko możliwe. Nawet wtedy, gdy sprawa jest ryzykowna. Bo od wydania orzeczenia o zdolności po dzwonie do wypchania kogoś siłą na tor jest jeszcze daleka droga. I właśnie na tej drodze dopiero należy się wykazać największym rozsądkiem, a nie przy składaniu podpisu na papierze, czym można skrzywdzić nie tylko jednostkę, ale też cały klub.

Taki jest po prostu sport ekstremalny - ryzykowny. Otóż musimy sobie uzmysłowić jedną rzecz – że mowa o sporcie ZAWODOWYM z wielkimi pieniędzmi i wielkimi namiętnościami. Czy Jason Doyle miałby zostać niedopuszczony do walki o tytuł IMŚ ze złamaną nogą? Czy miał zostać pozbawiony prawdopodobnie ostatniej już w życiu szansy, by spełnić marzenie, przejść do historii i zabezpieczyć sobie przyszłość? Czy zawodnik, który obił sobie żebra i ma podejrzenie złamania, ma nie stawać do biegu decydującego o tytule IMŚ lub DMP? Czy Piotr Protasiewicz miał nie wrócić na tor po potężnym karambolu w Częstochowie i nie przybijać pieczęci na wygranej gości? Wygranej na miarę awansu do fazy play-off? Dlatego, że był blady jak kolor kasku doparowego w meczu wyjazdowym? Czy może miał jednak zostać bohaterem Zielonej Góry?

Jeśli w sporcie pojawia się szansa na sukces, trzeba czasem zaryzykować i wyciągnąć po to łapy. A w sporcie zawodowym żużlowiec czy pięściarz musi podpisać pakt z diabłem. Żużlowiec dotrwać z bólem do końca meczu, a bokser do ostatniego gongu ze złamanym nosem czy ręką. A lekarz jest po to, by ocenił stopień ryzyka. Kierując się zasadami, które nie dotyczą Kowalskiego stojącego w kolejce do lekarza rodzinnego, lecz sportowców, co w swoim życiu nie robią nic innego, tylko szykują się do roli gladiatorów.

Zatem powtórzę - samo orzeczenie zdolności przez lekarza nie jest w sporcie zawodowym przestępstwem, ani też brakiem rozsądku. Bo nie wiemy, co się wydarzy za pół godziny. Może ktoś wtedy stracić przytomność, ale może też dojść do wniosku, że na strachu się skończyło. I zacisnąć zęby, by raz jeszcze pojawić się na torze choćby po to tylko, by wpakować się w taśmę i stworzyć nowe możliwości regulaminowe. Albo zacisnąć zęby i wygrać wyścig. Jak ten Protasiewicz przed rokiem pod Jasną Górą. Sam rycerz, czyli sportowiec zawodowy, musi często zdecydować, do jakich poświęceń jest zdolny. A każdy jest zdolny do innych.

Nie po to się buduje mozolnie drużyny za grube miliony, składa deklaracje oraz obiecanki u sponsorów i w gabinetach prezydentów, by później zaprzepaścić cały rok pracy przez jeden brakujący punkt. Bo lekarz zabronił. Brutalne? Nie, prawdziwe.

Zatem problemów nie będzie nam brakować, bo na tym również polega sport, że kreuje zwycięzców, ale i pokrzywdzonych oraz cwaniaczków. A nie wszystko zmierza w dobrą stronę. Spójrzcie na świat – najpierw zlikwidowali nam Drużynowy Puchar Świata, a teraz też drużynowe mistrzostwa świata juniorów. By zamiast wystawiać czterech zawodników, wystawiać dwóch. A więc coś, co miało mobilizować do działania, de facto, demobilizuje. Bo żeby móc wystawić czterech, trzeba już trochę popracować, a dwóch, w tym jeden lewus, zawsze się jakoś znajdzie.

W polskim żużlu, na szczeblu elity, pieniędzy i do tej pory nie brakowało. O czym świadczą rozbudowane sztaby gwiazd, z menedżerami od marketingu i social mediów. A teraz kasy będzie jeszcze więcej.

I co my, biedni, z taką forsą teraz zrobimy?

Wojciech Koerber

Zobacz także:
Bałagan w eWinner 1. Lidze. Marek Cieślak mówi, że ROW traci pieniądze i pyta, po co kluby trenują
Mocne słowa działacza Orła. Witold Skrzydlewski mówi o ośmieszaniu żużla i pierwszej ligi!

Źródło artykułu: