Lotem Drozda (3): Zboczeniec z Rybnika

WP SportoweFakty / Jakub Barański
WP SportoweFakty / Jakub Barański

Setka osób na trybunach, pusta kasa, brak perspektyw i szare ogony w drugiej lidze. Tak wyglądała rzeczywistość pilskiego żużla dokładnie 10 lat temu. - Dla żużla nadejdą lepsze czasy. Musimy być cierpliwi - mówił Janusz Michaelis.

Wracaliśmy z półfinałów szwedzkiej Elitserien. Zobaczyłem świetny żużel, pełne trybuny i drużyny naszpikowane gwiazdami, jak dobre ciasto rodzynkami. Były mijanki i walka na całego. Jeździli Crump, Hampel, Sullivan, Richardson, Holta, Loram i inni. Tymczasem w drodze do domu wstąpiliśmy do Piły na mecz polskiej drugiej ligi. Miejscowa Polonia kontra Kolejarz Opole. W programie zawodnicy, o których nie wiedziałem, że w ogóle istnieją (Hejral, Chyżewski, Kasperek). Żużlowa polaryzacja najwyższego szczebla. Stałem na opustoszałym, zachwaszczonym pilskim stadionie i drapałem się po głowie: co tu się nawyprawiało? Po wielkich imprezach, tłumach kibiców, biznesowym i politycznym lansie ostał się tylko "olkowy taras".

W 1997 roku TS Polonia Piła z prezesem Wiesławem Wilczyńskim na czele podjęła się organizacji finału drużynowych mistrzostw świata. Z tej okazji działacze powzięli kolejną modernizację stadionu i wybudowali, jak na tamte czasy, efektowną trybunę główną. Służyła nie tylko sędziemu, ale również VIP-om. W gronie śmietanki towarzyskiej znalazł się prezydent RP, Aleksander Kwaśniewski, a wraz z nim cała świta lewej strony sceny politycznej. Był i miejscowy baron oraz biznesmen, Henryk Stokłosa. Piękne to były czasy. Do Piły jeździło się z zaciekawieniem. Na kameralnym i postkomunistycznym obiekcie było czuć powiew luksusu. W Pile wypadało być. Żużel był średni, ale backstage na poziomie. Prym wiódł wujek Krzysio, czyli spiker Krzysztof Hołyński. Był nawet tytuł mistrza Polski. Szampan lał się strumieniami. - Nie jestem katastrofistą i wierzę, że karta odwróci się - zwierzał mi się Janusz Michaelis jesienią w 2006 roku, w rozmowie do "Tygodnika Żużlowego". Polonia w tym czasie była najgorszym zespołem w Polsce i zamykała drugoligową tabelę z zerowym dorobkiem punktowym. Michaelis jednak wciąż wierzył. Kilka tygodni później skapitulowali.

Po dwóch latach przerwy (2007-2008) w Pile znów zawarczały żużlowe maszyny. Czy w żużlu nadeszły lepsze czasy? W Pile, Gorzowie, Lesznie i Grudziądzu powiedzą, że tak. W Gnieźnie, Lublinie, Rzeszowie zaprzeczą. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. W każdym razie przykład Piły jest dowodem na to, że nic nie jest stracone. Klub jest na fali. Kibice nie zawodzą, gości telewizja, a gospodarze odnoszą zwycięstwa. Dzięki połączeniu lig takie kluby jak Piła łapią oddech i wygrzebują się z drugoligowej zapaści. Na razie nie walczą o awans do ekstraligi, ale dzieje się wiele innych pozytywnych rzeczy. Są regularne mecze, zwycięstwa i szum wokół speedwaya. Nie potrzeba "meczów o wszystko". Takie zabiegi działają doraźnie, a tu potrzeba ciągłego procesu. W kadłubowej lidze nie jest to możliwe. Niedzielny mecz pilskiej Polonii, która gościła Wybrzeże Gdańsk, był jedynym rozegranym na polskich stadionach. Resztę odwołano. Na przeszkodzie stanął deszcz i pogoda.

- Gdybyśmy ruszyli tor, to moglibyśmy na niego nie wyjechać przez następny tydzień - komentował powody decyzji w Zielonej Górze, Marek Cieślak. W Pile pojechali, ale z kolei nie zabrakło tam kontrowersji sędziowskich. Tak sobie myślę, że cokolwiek w żużlu się dzieje pozytywnego z jego marketingiem, finansami, profesjonalizacją, tak w dwóch aspektach ciągle będziemy w tym samym miejscu: sędziowanie i zabezpieczenie przed deszczem. W zasadzie trudno cokolwiek poradzić na te dwa problemy. Sędzia jest tylko człowiekiem i będzie popełniał błędy, a z pogodą nie wygrasz. Ale można próbować. Ciekawym i długo wyczekiwanym rozwiązaniem jest powołanie funkcji publicznego komentatora sędziowskich decyzji. W końcu zrobiono porządek z wykładnią ocen zachowań na starcie. Rok temu na łamach SF tłumaczyłem powyższe zawiłości regulaminowe na przykładzie zamieszania z Grigorijem Łagutą podczas meczu w Lesznie. Wielu kibiców pukało się wtedy w czoło, że wygaduję bzdury. Okazuje się, że dokładnie taką samą interpretację przyjęła centrala i w pełni jestem z tego zadowolony.

Te przepisy funkcjonowały już dotychczas, ale brakowało powszechnej wykładni. Klarowny przekaz zasad gry, to szalenie ważna sprawa, o której działacze notorycznie zapominają. Żużel jest nieco skomplikowany. To jedyny sport motorowy, w którym toczą się rozgrywki drużynowe. Procedury prawidłowego startu bądź zasady arbitrażu sytuacji na torze są skomplikowane. Opina publiczna potrzebuje wiedzy, przekazu i komunikatów. Bardzo często na ekranach telewizora widzimy, że przepisów nie rozumieją i nie znają sami żużlowcy, a co dopiero kibice. Wiele osób wciąż nie zgadza się z przerywaniem lotnych startów i określa je wstrzeliwaniem się w taśmę. Tłumaczą, że to fart żużlowca, który pokonał sędziego. 1:0 dla zawodnika - dodają z dumą w glosie. W takim razie żużel, to co to jest za dyscyplina? Rywalizacja żużlowców na torze, czy żużlowców z sędziami? Chyba to pierwsze, a skoro tak, to sędzia jest tylko i wyłącznie od tego, aby całej czwórce dać równe szanse, a nie od tego, żeby pojedynkować się z żużlowcami. Wstrzeliwanie się w taśmę, to efekt słabych nerwów sędziego. Cała sytuacja działa dokładnie na tej samej zasadzie, gdy zawodnik reaguje na ruch innego i wjeżdża w taśmę. Spięty nerwowo sędzia podświadomie reaguje na ruch żużlowca i naciska przycisk zwalniający taśmę. Procedura startu, to jednak wielka gra nerwów na linii żużlowiec - sędzia. Gdy cokolwiek zdarzy się kontrowersyjnego, winnym będzie ten drugi. Stąd u niego tak ogromne nerwy.

Przekładanie meczów, to oprócz braku zdolnej młodzieży, problem numer jeden na Wyspach Brytyjskich. - Mam już dość tej podwórkowej ligi, znów odwołali kolejny mecz - skarżył mi się wczoraj fan brytyjskiego speedwaya. Odsetek przekładanych meczów na torach brytyjskich rośnie w oczach i przybiera astronomiczne rozmiary. Promotorzy lekką ręką odpuszczają, bo nie chcą narażać się na koszty. Wedle brytyjskich przepisów koszty dojazdu ponosi organizator meczu. Kilka lat temu przyjechałem na stadion w Thurrocku. Była może dziewiąta rano. Przestał siąpić deszcz i przeszedłem się po obiekcie. Tor wyglądał bardzo dobrze. Uspokojony tym, co zobaczyłem, wróciłem na pobliski parking i rozbiłem piknik. Nadmuchałem materac i leżałem twarzą do słoneczka. Tak wegetowałem kilka godzin. Po południu ujrzałem nad sobą pochylonego gościa, który zza ciemnych okularów oznajmił, że nadaremne nasze czekanie, bo meczu dziś nie będzie. I w zasadzie nie wie, co my tu jeszcze robimy, bo przecież mecz odwołali z samego rana. Zupełnie inaczej jest pod tym kątem w Szwecji.

- Dzisiaj żużla, to chyba nie będzie - zagadałem smutno do mechanika Piotrka Protasiewicza, Janusza Borzeszkowskiego. Do meczu było zaledwie ze trzy godziny, a woda stała do polowy wirażów.
- A dlaczego miałoby nie być? - odparł zdziwiony mechanik.
- Udaje głupiego, czy może ze mnie robi głupka? - pomyślałem oburzony.
Borzeszkowski uśmiechnął się i dodał po chwili:
- Nie przejmuj się. Żeby tylko znowu nie zaczęło padać, to wszystko będzie dobrze. Zbiorą wodę, wysypią suche i pojadą - rzekł prorok Janusz i tak też się stało.

W Polsce też próbowaliśmy z rezerwową kopą luźnego materiału. Ale zgodnie z moimi przewidywaniami nie przeszła ta szalona próba "ustawiania" meczów, torpedowania ustawień w motocyklach gospodarzy, faworyzowania przyjezdnych i innych żużlowych egzorcyzmów. Wyszło na to, że jesteśmy zbyt poważną ligą na te amatorskie i hochsztaplerskie sztuczki. I trudno się dziwić. W Pile Tarasience szyki pokrzyżowały chmury na niebie, a co dopiero dosypka nawierzchni! Za to w normie był sędzia Spychała. A propos pana Macieja, opowiem Wam pewną historię:

- Co byś zrobił? - spytał mnie (odbywałem staż sędziowski) przed podjęciem decyzji arbiter Spychała.

- Wykluczyłbym Norberta Kościucha, bo sam się obalił. Świder jechał swoim torem. Nie wynosił się na zewnątrz - odparłem. Uczulony akurat tego dnia na ostrą jazdę opolski arbiter wywiesił flagę w kolorze kasku "Świdra". Trybuny w Rybniku zawrzały.

Świderskiego "wykluczyliśmy" za rzekome spowodowanie upadku przeciwnika w pierwszym łuku. W rezultacie gospodarze przegrali ważny mecz z PSŻ Poznań 44:46, a wieżyczkę sędziowską opuszczaliśmy w eskorcie ochrony. Wymęczony psychicznie po gorącym weekendzie wyjechałem w końcu ze stadionu. Zostało spokojnie wrócić do domu.

- Chłopcze, co ty wyprawiasz? Naliczyłem ci z 15 punktów karnych! No dobra, przymknę na to oko, jak przewieziesz mnie na drugi koniec miasta - uspokojonym głosem dodał lekko przymroczony facet, który ni stad, ni zowąd znalazł się w oknie mojego auta.

Okazało się, że siedząc w przyulicznej knajpie przyuważył mnie śląski tajniak, jak zawracam na ciągłej pod kiosk dworcowy. Gość miał "ciężki" dzień. W aucie zaczął opowiadać, że od rana szukali jakiegoś zboczeńca, co napadał na miejscowe dziewczyny. W końcu go dopadli i mój pasażer mógł odreagować z kumplami po robocie.

- Co za dzień... i jeszcze nasi przegrali! - wrzeszczał tajniak.
- A faktycznie coś słyszałem w radio. Chodzi o ten żużel? - spytałem nieśmiało.
- Tak. Ponoć ten ch... wydrukował!

Grzegorz Drozd

Zobacz więcej tekstów Grzegorza Drozda ->

Zobacz wideo: wychowawcza rozmowa sędziego z Kościuchem

{"id":"","title":""}

Źródło: TVP S.A.

Źródło artykułu: