Grzegorz Drozd: I've got the power!

Pierwszy raz o Nickim Pedersenie, jak każdy kibic żużla w Polsce usłyszałem w relacjach z różnych imprez młodzieżowych oraz meczów ligi duńskiej.

Z racji, że to bardzo popularne tamtejsze nazwisko, trudno było od razu zapamiętać, który Pedersen jest który: Bjarne, Ronnie, Nicki i inne imiona mieszały się w tym duńskim bigosie. Przełomem był finał DMŚ w Diedenbergen, gdzie Nicki trafił do trzyosobowej reprezentacji i pierwszy raz widziałem go na torze. Toporny i zadziorny - takie było moje pierwsze wrażenie. Polubiłem tego gościa. Chyba właśnie za tę jego toporność. Mimo że nie miał lekko ze względu na brak swobody w jeździe, to w każdym biegu wychodził ze skóry i walczył do ostatnich metrów. To budziło we mnie sympatię i respekt. Mimo tego nie dawałem mu większych szans w walce z tuzami. W latach 90. duńscy kibice przekonywali mnie, że Nicki w przyszłości będzie mistrzem świata, a ja śmiałem im się w twarz i pukałem się w czoło.

W Polsce o Duńczyku zrobiło się głośno przy okazji finału indywidualnych mistrzostw świata juniorów w czeskim Mseno. Tam miał dwie kolizje z naszym faworytem Rafałem Dobruckim. Z Pedersena polskie media zrobiły bandytę. Do dziś nie wiem, jak to się stało, ale poprzez tamte przekazy ugruntował się mit, że to właśnie przez Duńczyka Dobrucki nie został mistrzem świata. Że Pedersen uszkodził Dobruckiemu najlepszy motor, bądź rozwalił Rafała, który później nie czuł się dobrze i gubił punkty. Mit jest tak mocny, że do dziś wielu w Polsce nadal tak uważa, łącznie z Dobruckim!

Kilka tygodni po finale w Mseno Jan Niedzielski - Polak mieszkający na stałe w Danii, który zajmował się kontraktami naszych żużlowców w lidze duńskiej - opisał w ostry sposób zachowanie Nickiego podczas zawodów w rodzimej lidze. Ponoć chciał bić rywali, nie słuchał Erika Gundersena, wrzeszczał w parkingu, rzucał przedmiotami i chciał uderzyć Niedzielskiego. Wszystkie te historie sprawiły, że zanim trafił na polskie tory dorobił się u nas bardzo złej opinii. Szalony ryzykant zdolny do wszystkiego. Zawodnik słaby, co najwyżej średni, bo bez sukcesów w kategorii młodzieżowej, to były najczęstsze komentarze kierowane pod jego adresem.

Debiut

W maju 1999 roku Nicki Pedersen zadebiutował w polskiej lidze. W barwach Startu Gniezno zameldował się na meczu przeciwko miejscowej Polonii Bydgoszcz. Start Gniezno w tamtych czasach kontraktował ciekawych młodych zawodników. W tamtym meczu obok Duńczyka plastron Startu przywdział Scott Nicholls. Scott i Nicki, to byli moi ulubieni zawodnicy młodego pokolenia. Zupełnie inni w każdym aspekcie. Na torze i poza nim. Tym bardziej ekscytowało mnie porównywanie tej dwójki. Pedersen do Gniezna nie trafił przypadkowo. W Starcie udzielał się poznański biznesmen Andrzej Grajewski, który współpracował ze wspomnianym już Janem Niedzielskim, który podpowiadał, kogo warto zakontraktować z duńskiej młodzieży. Grajewski wierzył Niedzielskiemu, bo w 1997 roku w jego łódzkim klubie fantastycznie zadebiutował młodziutki Charlie Gjedde. Nasi działacze, czyli zwykłe wiejskie chłopy koło pięćdziesiątki, w zmiętej marynarce i białych adidasach, bez internetu i relacji telewizyjnych nie mieli wtedy pojęcia o światowym speedwayu, a trenerzy - byli żużlowcy - w różowym dresie, korkach i stoperze nie posiadali rozeznania w światowym speedwayu. Jedynym źródłem informacji prócz poczty pantoflowej był angielski Speedway Star, niemiecki Bahnsport Aktuell, bądź nagrania video z ligi angielskiej. Ale komu by się chciało to zdobywać, oglądać, czytać i analizować, chyba tylko mi.

Dla zilustrowania sytuacji napiszę, że Pedersen pod koniec lat 90. w oczach polskiej opinii publicznej w porównaniu z Dobruckim, to był słabeusz, cienias i ubogi krewny. Tymczasem Duńczyk jeździł już wtedy bardzo dobrze. Robił stałe postępy, jeździł dużo, miał wyznaczone cele i nie przebierał w środkach na torze. Miał zawsze precyzyjnie zaplanowany system startów. Nigdy się nie spieszył do najwyższego szczebla rozgrywek w danym kraju. Tak było niemal za każdym razem. W lidze brytyjskiej przejeździł dwa sezony w Premier League (Peterborough i Newcastle), w lidze szwedzkiej zadebiutował w Alsvenskan (Filbyterna), a ponadto jeździł w lidze niemieckiej. Do Polski nie pchał się na siłę. Wiedział, że nad Wisłą cudzoziemiec jest do zadań specjalnych i musi przywozić blisko kompletu niemal w każdym meczu. Jeśli jego pierwsze występy zakończyłby się klapą mógłby w notesach prezesów popaść w zapomnienie na kilka dobrych lat. W 1999 roku w polskiej lidze powrócono do przepisu o dwóch obcokrajowcach w składzie. Start nie liczył się w tabeli, a mecz w Bydgoszczy - faworyta rozgrywek - był z góry przegrany. Zaryzykował więc doraźny występ. Ostrożność była jego dewizą. Nie potrzebował dodatkowych ciśnień bowiem skupił się na debiucie w angielskiej Elite League, co było bardzo ważnym momentem w jego karierze. W całej tej logice był jeden najważniejszy aspekt - jeździć regularnie i podnosić umiejętności. Nic za szybko i nic za wszelką cenę. Każdy sezon miał przybliżać i być etapem do osiągnięcia jednego celu - mistrzostwo świata. - On nic poza tym nie widział i nic więcej dla niego się nie liczyło - opowiadali mi kibice Newcastle, gdzie przejeździł cały sezon 98 i został najlepszym zawodnikiem Premier League.

Nauki

Szło mu naprawdę dobrze. Wszystko do momentu kraksy w majowym turnieju o Złotą Czekoladkę w Vojens w 1999 roku, gdzie paskudnie rozwalił kolano. Poważna kontuzja oznaczała koniec sezonu. Nicki okazał się twardzielem. Przetrwał trudny moment. Przedłużył kontrakt z Wolverhampton, podjął się trudów w szwedzkiej Elitserien (Vastervik), a w Polsce - największym polu minowym spośród trzech najmocniejszych lig - wybrał starty w Grudziądzu. Duńczyk powoli precyzował politykę swoich startów - lubił podpisywać kontrakty z pierwszoligowymi klubami. Mógł na tle słabszych kolegów brylować, dużo jeździć, zdobywać sporo punktów i nieźle zarabiać. Oprócz dobrej jazdy w ligach Nicki świetnie radził sobie w różnej maści turniejach indywidualnych. Od początku było widać, że jest to typowy indywidualista z marzeniami o udziale w mistrzostwach świata. Swoje marzenia zrealizował w 2001 roku, i o mały włos, a wygrałby w debiucie na błotnistym torze w Berlinie. W finale wyraźnie prowadził, ale wjechał w niego Tony Rickardsson i obaj wylądowali na bandzie. W powtórce, już bez Szweda, Pedersen przyjechał dopiero trzeci. Nicki przez tamte lata był zapatrzony w Rickardssona jak w obrazek. Chciał wszystko robić dokładnie tak, jak starszy Tony. Budować markę teamu, otaczać się dobrymi fachowcami, idealnie do linijki układać narzędzia w boksie i profesjonalnie traktować obowiązki w lidze. Żeby wyglądać równie poważnie nawet kupił niemalże identyczną ciężarówkę, jaką podróżował Tony. Wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik. Wykorzystywał w parkingu każdą okazję do kontaktów z Rickardssonem, żeby wymieniać uwagi i pobyć w towarzystwie mistrza. Nawet, gdy już walczył z Tonym o złoty medal w 2003 roku, przy Szwedzie ciągle momentami zachowywał się jak junior.[nextpage]W Polsce - mimo że należał do czołówki światowej - niezmiennie jeździł na zapleczu ekstraligi. Dopiero w 2004 roku podpisał kontrakt z ZKŻ Zielona Góra, który nie należał do potentatów rozgrywek. Pedersen jako aktualny mistrz świata naciągnął Dowhana na dobry kontrakt, co mnie wtedy bawiło, bo dobrze wiedziałem, że tytuł mistrza świata nie uczyni nagle z Pedersena ligowego terminatora. Miał za dużo braków w jeździe. W innym systemie niż knock out w tamtym okresie nie miałby szans na tytuł mistrza świata. Zresztą Nicki miał wtedy dużo różnych problemów. Odzywały się dawne kontuzje z nadgarstkami, stresogenna walka w GP, zmiany klubów na Wyspach w trakcie sezonu i duży rozmach w organizacji teamu. Natłok tych wszystkich spraw przerósł nieco tego wciąż młodego człowieka. Nicki, mimo iż był już mistrzem świata, w Polsce nie należał w oczach prezesów, mediów i kibiców do kogoś, kogo można określić gwiazdą pierwszego formatu. W 2006 roku trafił do beniaminka z Rzeszowa. Na konferencję w klubowej salce specjalnie przyleciał z Danii. W tamtych czasach nie zdarzało się często, aby zagraniczny zawodnik przyjeżdżał celebrować kontrakt w blasku fleszów. Na konferencję przybyła cała drużyna Marty Półtorak. Jeden obrazek utkwił mi w pamięci. Gdy wszyscy stanęli do wspólnego zdjęcia zauważyłem, że jedynie Pedersen ma koszulkę włożoną w spodnie. Taki zawsze był Duńczyk wyznający zasadę, że diabeł tkwi w szczegółach. W Rzeszowie wyrósł na pierwszoplanową gwiazdę naszej ligi. Przyćmił największych: Golloba, Crumpa i Adamsa.

Perfekcja

Po ostatnim meczu sezonu 2007 przeprowadziłem długi wywiad z Martą Półtorak. Sterniczka rzeszowskiego żużla zastanawiała się, czy Nicki da jej czas na negocjacje z innymi zawodnikami, żeby dopasować kształt drużyny. Przestrzegałem panią Półtorak, że jeśli Nicki dostanie inną dobrą ofertę, to nie zawaha się z niej skorzystać i postąpi jak zimny zawodowiec. Tak się stało i Nicki szybko wylądował w Częstochowie. Teraz sytuacja wygląda zgoła inaczej. Żużlowiec wie, że nikt nie czeka na niego w kolejce. Nie jest już maszynką do zdobywania punktów, na rynku pracodawców brak potentatów finansowych, on ma swoje lata, a z Józefem Dworakowskim lepiej nie zadzierać. Dlatego w tym sezonie tak bardzo starał się być częścią drużyny Skórnickiego. Jeszcze go takim nie widziałem. Do tej pory zawsze dawał do zrozumienia, że jest gościem od zdobywania punktów, kilku podstawowych gestów do publiczności, kilku okrągłych zdań do mediów i to ma wystarczyć. W Lesznie w tym roku dawał z siebie 200 proc. 100 proc. jak zwykle na torze, a drugą setkę w parkingu. Pamiętał, że Bjerre rok temu poleciał za brak integracji z klubem. Pedersen wie, że nie znajdzie lepszego miejsca niż Leszno. Dlatego, jak nigdy identyfikuje się z klubem, drużyną i kibicami.

W sezonach 2007-2008 był perfekcyjny. Nikt już później tak nie dominował w lidze. Gdzie tkwił sekret? Należy pamiętać, że Duńczyk w poprzednich latach jeździł na poziomie średniej 2,3-2,5. Miał nadwagę i słabe starty. Zimą 2006/07 zmienił kilka drobnych elementów. Przede wszystkim schudł kilka kilogramów, a także diametralnie zmienił technikę startu. Wcześniej wyrzucał nogi do tyłu i kładł się do przodu na kierownicę. Z racji niskiego wzrostu powyższa technika nie procentowała. Pedersena ostro stawiało na koło. Postanowił wszystko zmienić. Na siodełku przyjął nieruchomą sylwetkę w pionie, a nogi statycznie dociskał do ramy tak, aby stopy znajdowały się przy przednim kole i zmienił środek ciężkości. W rezultacie nie podnosiło go na pierwszych metrach wyścigu i osiągnął powtarzalność startu. Obniżył ramę i swobodniej czuł się na motocyklu. Zmienił także nieco technikę jazdy w polu. Na wyjściu z łuków nie odchylał się do tyłu na wyprostowanych rękach, lecz przyjął przyczajoną sylwetkę z przesuniętym lekko do przodu tułowiem i rozstawionymi szerzej łokciami. Lepiej kontrolował motocykl i płynniej jeździł na nierównościach.

Finał

Pedersen przez lata dawał z siebie naprawdę wiele. Często leżał i kręcił świetne przeciętne, ale w lidze polskiej nie mógł doczekać się zwycięstwa. Pamiętam wiele jego upadków. Był taki czas, że jeździłem po Polsce specjalnie za Pedersenem, żeby zobaczyć w akcji tego "szaleńca". Zawsze byłem z niego dumny, gdy walczył na całego, upadał, a cały stadion rzucał wyzwiskami w jego stronę. Nicki nigdy świetnym technikiem nie był, ale kochałem tę jego determinację i ekspresję na torze. W Lesznie w 2005 roku w pojedynku z Zieloną Górą już przed pierwszym wyścigiem było gorąco. Kibice z sektora gości przedarli się na sąsiednie trybuny i wybuchła groźna zadyma. Akurat tam stałem i czekałem na pierwszy wyścig "mojego" Pedersena. W końcu zaczął się mecz. Nicki przegrał start, ale byłem pewien, że zaraz zacznie szaleć za Balińskim. Tak też się stało. Siedział Damianowi na kółku. Wszedł ostro w pierwszy wiraż drugiego okrążenia. Poczuł, że przesadził. Wyłamał mocno motor i ściągnął do siebie. Jak zwykle zatelepotało nim i wykonał swojego - jak to odkreślam - paralityka, ale na uniknięcie zderzenia z Balińskim nie było szans. Zawadził o rywala, fiknął kozła i wylądował na bandzie pod swoim motocyklem, który śmiesznie wbił się w płot. Zanim sędzia przerwał bieg, Nicki wyczołgał się spod motocykla, oparł się ręką o bandę i spokojnie spoglądał na swój poturbowany sprzęt. Sędzia nie miał wyjścia. Musiał przerwać bieg, który podwójnie prowadzili gospodarze. Leszczyński wulkan zawył. Na Nickiego poleciały gromy, a ja stałem z uśmieszkiem na twarzy i byłem z niego cholernie dumny. Nigdy nie było dla mnie ważne w ocenie zawodnika, czy przywiezie trójkę czy zero. Najważniejsze, że trzyma gaz i ostro wchodzi pod rywala. Taki jest Nicki i za to go uwielbiam.

27.09.2015 roku znów zajrzałem na leszczyński wulkan. Znów Nicki był w epicentrum zdarzeń, ale okoliczności były zupełnie odwrotne. Bez wątpienia Nicki Pedersen, to największa osobowość polskiej ligi żużlowej ostatniej dekady, a jego tegoroczny tytuł mistrza Polski zdobyty z Unią Leszno, to największe wydarzenie tegorocznego sezonu. Mam nadzieję, że na Gali w Hotelu Hilton w Warszawie będą o tym pamiętać.

Grzegorz Drozd

Źródło artykułu: