Gdy została pokonana przez Marię Szarapową i Flavię Pennettę, a w tie breaku I seta przegrywała z Simoną Halep 1-5, wydawało się, że sen o triumfie w Singapurze nie ma prawa się w tym roku spełnić. Tymczasem Radwańska zwyciężyła Rumunkę w dwóch setach (to był warunek, by miała szansę pozostać w rywalizacji) i ostatecznie wygrała ostatni wielki turniej w sezonie. W czwartek wydarzył się cud, bo losy Polki zależały nie tylko od niej samej, ale i od Szarapowej, która musiała pokonać Pennettę w dwóch setach. Rosjanka zachowała się jak prawdziwa profesjonalistka, choć w I secie prawie przegrywała 1:4 (to byłaby strata podwójnego przełamania).
W sobotę miał miejsce niesamowicie dramatyczny, pełen zwrotów akcji i stopniowania napięcia mecz z Garbine Muguruzą (Agatha Christie i Alfred Hitchcock w jednym). Polka znalazła sposób na Hiszpankę, z którą w tym roku przegrała cztery razy. Stała się rzecz, jakiej dawno nie byliśmy świadkami. Radwańska po raz pierwszy od Mistrzostw WTA 2012 odwróciła mecz z tenisistką z czołowej 10 rankingu, po przegraniu pierwszego seta. Trzy lata temu w Stambule pokonała Sarę Errani 6:7(6), 7:5, 6:4.
Otwarcie finału z Petrą Kvitovą było w wykonaniu Polki znakomite, ale wielkiego sportowca poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale po tym jak kończy. Choć Czeszka od połowy drugiego seta weszła na zdecydowanie wyższy poziom, Radwańska wytrzymała napięcie i to ona opuszcza Singapur w glorii chwały. Największy triumf w karierze Polki stał się faktem!
Ten magiczny triumf zrodził się w bólach, ale "nie ma chwały bez cierpienia". To cytat z przemowy Tomasza Wiktorowskiego, który wszedł na kort w meczu z Muguruzą i niesamowicie zmobilizował swoją podopieczną, borykającą się z coraz mocniej bolącym udem. Kariery wielu sportowców obfitują w liczne cierpienia, ale przychodzi chwila chwały i wymazuje się z głowy najbardziej bolesne wspomnienia. Te słowa Wiktorowskiego można odnieść do całego sezonu, w którym Radwańska czuła ból przede wszystkim mentalny. Przez pierwszą część sezonu to nie była artystka, czarująca tenisem pełnym gracji i powabu, wykorzystująca swój umysł do zastawiania na rywalki najbardziej wyrafinowanych pułapek. Ona sama wyglądała, jakby ktoś popsuł jej głowę.
Martina Navratilova próbowała zmienić oblicze najlepszej polskiej tenisistki. Dawna królowa ofensywnego tenisa starała się zachęcić Radwańską do agresywnej gry. Efekt był taki, że mieliśmy pozorowane ataki, których efektem była rosnąca liczba niewymuszonych błędów i Polka nie była w stanie odnieść żadnego zwycięstwa nad tenisistkami z czołowej 10. Zła karta odwróciła się dopiero w Azji, gdy każdy już zdążył zapomnieć, że Navratilova była w obozie Radwańskiej. Ale mówić, że to wielka Martina zepsuła krakowiankę to zdecydowanie nadużycie. Koncepcja nie była zła. Polka miała wygrywać swoje mecze szybciej, by zachować w swoim baku paliwo na decydujące fazy turniejów. Jednak Radwańska najwyraźniej nie poradziła sobie z tym, że w jej obozie znalazła się tak wybitna osobowość. Ten eksperyment zakończył się dosyć szybkim rozstaniem, ale ta współpraca przynosi efekty właśnie teraz. W Singapurze Radwańska pokazała, że może grać szybciej niż kiedyś i jednocześnie zachować dawną regularność. Waleczne serce poprowadziło ją do wielkiego sukcesu na zakończenie sezonu, w którego połowie pojawiły się nawet głosy, że Polka zgasła raz na zawsze i teraz będzie już tylko spadać w rankingu coraz niżej (do US Open przystępowała jako 15. rakieta globu).
Tak jak nie ocenia się książki po okładce, tak nie warto snuć najbardziej katastroficznych prognoz w połowie sezonu. Trzy zwycięstwa nad tenisistkami ze ścisłej czołówki niczego nie zaciemniają, bo bez dobrej formy nie da się tego dokonać w jednej imprezie, a ta u krakowianki na finiszu rozgrywek była wyborna. Mówi się, że szczęście sprzyja lepszym, ale suma szczęścia zawsze równa się zera. Bez dobrej dyspozycji nawet urodzeni pod szczęśliwą gwiazdą nie dojdą do wielkich wyników. Pod każdym względem ten Masters był historyczny. Radwańska jako pierwsza Polka zdobyła tak wielki tytuł. Po raz pierwszy zawodniczka, która zakończyła zmagania w grupie z bilansem meczów 1-2, wywalczyła to prestiżowe trofeum. Krakowianka wcześniej nie pokonała trzech tenisistek z czołowej 10 w jednym turnieju, a w Singapurze była lepsza od trzech rywalek z najlepszej piątki i rok zakończy na piątym miejscu. Czy to będzie dla niej przełomowy start?
Czy Radwańska pójdzie szlakiem wytyczonym przez Amelie Mauresmo? W 2005 roku Francuzka z bajecznym jednoręcznym bekhendem i klasycznym wolejem wygrała Mistrzostwa WTA, nie mając jeszcze na koncie wielkoszlemowego tytułu. W sezonie 2006 wygrała Australian Open i Wimbledon.
Radwańska wyrobiła swoim kibicom apetyt na sukcesy w nowym sezonie. Rok 2015, który długo zapowiadał się na jeden z najgorszych w jej karierze, zakończył się spektakularnym triumfem. Polka sezonu lepiej zakończyć nie mogła, choć było źle, a nawet beznadziejnie, gdy klęska z Anniką Beck w I rundzie Rolanda Garrosa zdawała się być oznaką potężnego kryzysu. Tenisistki grają jednak przez 10 miesięcy w roku i jeden udany start może zdjąć blokadę motywacyjną. Lepiej zatem uważać z prognozami o gasnącej gwieździe po kilku nieudanych turniejach. Każdego sportowca kiedyś dopada przesyt i wtedy najczęściej robi sobie przerwę. Radwańska odpuściła sobie występ w Rzymie, a po fatalnym występie w Rolandzie Garrosie, wykorzystała w pełni okres gry na jej ulubionej trawie. Impulsem do odrodzenia był półfinał Wimbledonu i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wróciła radość z występów na kortach.
Ocenianie sezonu w połowie jest, jak wyrażenie opinii o płycie po wysłuchaniu jednej piosenki czy o książce po przeczytaniu fragmentu. Pamiętajmy, że koniec wieńczy dzieło, a nie utwór ze środka płyty czy pierwszy rozdział książki. Ten rok w wykonaniu Radwańskiej nie był ani beznadziejny ani fantastyczny. Sezon pełen cierpienia zakończył się wygraniem gwiezdnych wojen w Singapurze. Nic ani nikt już tego krakowiance nie odbierze, nawet gdy ktoś imprezę z udziałem elity sezonu nazwie pucharem pocieszenia.
Łukasz Iwanek
KSW 32: Michał Włodarek po porażce z Olim Thompsonem
W sumie bidna to impreza.....i Belinda nic by mi nie pomogła. A pomysł rozgrywania tego w cieniu Mastersa..... toż lepiej było puścić Czytaj całość