Agnieszka Radwańska, buntowniczka wciąż na fali

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Turniej w Montrealu pokazał nowe oblicze Agnieszki Radwańskiej. Polka po słabym otwarciu, z każdym kolejnym meczem prezentowała coraz wyższy poziom tenisowej sztuki.

Po słabym Wimbledonie nawet najbardziej zagorzali kibice Agnieszki Radwańskiej mogli zacząć lekko wątpić, czy w tym sezonie krakowianka jeszcze nas uraczy pozytywnym, wielowymiarowym tenisem. Po bardzo brzydkim meczu z Varvarą Lepchenko w Stanfordzie mogło się wydawać, że Polka ugrzęzła w czeluściach własnej niemocy i blaknącej filozofii. Radwańska coraz częściej nie wytrzymywała długich wymian i to było najbardziej niepokojące, a i kunszt techniczno-taktyczny ją zawodził. Jednak po raz kolejny otrzymaliśmy dowód, że w białym sporcie w jednym momencie może się wszystko odmienić. Po lekkiej utracie intensywności tenisowych barw, w każdej chwili mogą one rozbłysnąć z jeszcze większą potęgą. Nogi, które nie niosły, otrzymują turbodoładowanie. Ręce odzyskują czucie piłki. Jest to mechanizm naczyń powiązanych. Bo, gdy głowa zostaje odblokowana, wówczas wszystko pracuje w odpowiednim trybie. Tenis, jak żaden inny sport na świecie, zależny jest od warstwy mentalnej. Mecze często są bardzo długie i trudno zachować pełną koncentrację oraz spokój umysłu w każdym gemie i secie. [ad=rectangle] W tenisie czas mierzy się każdym pojedynczym turniejem. Dla niektórych jest to trudne do zrozumienia - Polka grała słabo i nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zła karta się odwróciła. Ale nie ma w tym żadnego przypadku. Czasem wystarczy jeden mecz, by po długim okresie tkwienia w otchłaniach zapomnienia, rozbić blokujący umysł mur i zacząć grać jak z nut. Przecież nieraz miały miejsce sytuacje, gdy zawodniczka po jednym wspaniałym sezonie, na taki sam poziom albo jeszcze wyższy wracała dopiero po trzech czy czterech latach, a nierzadko nie wzniosła się na niego już nigdy. Tenis jest taką nieustannie kręcącą się karuzelą i by z niej nie wypaść potrzebna jest cały czas intensywna praca, ale nie tylko nad sferą fizyczną, ale także, a może przede wszystkim, nad mentalną warstwą. Bo siła mięśni nie będzie robić najmniejszego wrażenia, jeśli moc głowy jest bardzo mocno ograniczona. A przecież krakowianka ani przez moment nie dała o sobie zapomnieć, to było tylko kilka słabszych turniejów.

Tym bardziej trzeba docenić Agnieszkę Radwańską, która nie ma armat w rękach, ale za to ma niewiarygodnie celny umysł, z którego czerpie garściami i nogami. Dzięki temu tworzy na korcie poezję, nadając jej niepowtarzalną formę, oraz maluje niesamowite kształty mające jedyną w swoim rodzaju konstrukcję. I w taki oto trudny do realizacji sposób, oparty na buntowaniu się przeciwko sile mięśni, krakowianka trzyma się dzielnie w światowej czołówce od lat (od 2008 roku tylko raz wypadła z Top 10). Oczywiście nie tkwi w próżni i ma w rękach więcej mocy niż kilka lat temu, ale jej tenis zawsze będzie oparty przede wszystkim na sile intelektu i heroicznej defensywie. Fani tenisa fizycznego, nastawionego na kończenie jak największej ilości piłek, mogą kaprysić, że to nijakie, wręcz nudne. Jest jednak wielu kibiców, którzy stoją za Polką murem w jej upartym bronieniu własnej filozofii, jakże różnej od tego co obserwujemy w dzisiejszym tenisie, wyznającym prostą zasadę: "mocno albo jeszcze mocniej". Nawet jeśli czasem ta filozofia lekko przyblaknie.

Radwańska przez lata przyzwyczaiła nas do tak niebywałej regularności, że zaledwie cztery słabe turnieje wystarczyły, by naród ogarnęła panika. Bolesna porażka z Jekateriną Makarową na jej ukochanej trawie w All England Club miała być potwierdzeniem narastającego kryzysu. Przyznaję, że sam lekko zaczynałem wątpić, choć ani przez moment nie brałem pod uwagę najczarniejszego scenariusza zakładającego, by Polka miała się nie zakwalifikować do Mistrzostw WTA w Singapurze. Teraz krakowianka wygrała turniej w Montrealu i wszelkie teorie o tym, że gaśnie w oczach i już za chwilę wypadnie z Top 10, legły w gruzach, a raczej ucichły do kolejnego "kryzysu". Było tak źle, a teraz nagle jest rewelacyjnie? Nic z tych rzeczy, nie możemy popadać ze skrajności w skrajność. [nextpage]

Największy pozytyw kanadyjskiej imprezy to fakt, że Radwańska potrafiła zbudować dobrą formę kolejnymi meczami. Kluczowe tutaj było pierwsze spotkanie z Barborą Zahlavovą-Strycovą. Gdy patrzyłem, jak ona cieszyła się po tym zwycięstwie, mogłem wybrać jedną z dwóch prawd objawionych: albo robi dobrą minę do złej gry albo zaczyna się odchwaszczanie umysłu. I ta druga opcja okazała się właściwa, choć wtedy jeszcze nie wierzyłem, że skończy się to zdobyciem tytułu. Gdy głowa zachowuje stoicki spokój, wtedy tenis Radwańskiej jest prawdziwą sztuką, którą można się delektować. W Montrealu rozegrała jeden taki niezwykły mecz. Półfinał z Jekateriną Makarową był w mojej ocenie najlepszym meczem krakowianki w sezonie. Dlaczego nie pojedynek z Wiktorią Azarenką w Melbourne albo ze Swietłaną Kuzniecową w Madrycie? Bo mecz z bardzo dobrze dysponowaną Rosjanką Polka potrafiła rozstrzygnąć w dwóch setach, w każdym z nich w najważniejszych momentach grając tenis kompletny. Po kilku zemstach (na Sabinie Lisickiej za półfinał Wimbledonu 2013, na Azarence za całokształt oraz na Makarowej za US Open 2013 i Wimbledon 2014), z Venus Williams po prostu przegrać nie mogła.

Za nami jeden bardzo dobry turniej Radwańskiej po wielu miesiącach, ale trzeba uważać z daleko idącymi prognozami. Oczywiście malkontenci zwracają uwagę, że przecież Polka w Kanadzie nie pokonała żadnej tenisistki z Top 10, a wygrać z kulawą Azarenką to żadna sztuka (a jednak Alize Cornet nie potrafiła, choć Białorusinka też wtedy cierpiała na korcie). Ale po co sobie zawracać głowę takimi ludźmi, którzy wszędzie szukają dziury w całym? Podejrzewam, że nawet po ewentualnym zdobyciu wielkoszlemowego tytułu jakąś szczelinę by dostrzegli. Wracając do Montrealu, nikt nie kazał Serenie Williams i Petrze Kvitovej odpadać wcześniej. Zwycięzców się nie sądzi, 14. tytuł został zdobyty, a przecież nie jest to jakiś International, tylko WTA Premier 5, rangą ustępujący tylko turniejom Premier Mandatory i Wielkim Szlemom.

Radwańska jednak nagle nie stała się główną faworytką do wygrania US Open, jedynego wielkoszlemowego turnieju, w którym jeszcze nigdy nie awansowała do ćwierćfinału. Sezon jest bardzo długi, a tenisem rządzi zbyt zaawansowany mechanizm, by prognozować, że Polka w tak dobrej dyspozycji (a musi być w znacznie lepszej, by zdziałać coś wielkiego) będzie także w Nowym Jorku. Pamiętajmy, że parę szans na dobry rezultat w tym sezonie już zmarnowała. W Katowicach przegrała w półfinale z Cornet, choć I seta wygrała do zera, a z Rolanda Garrosa i Wimbledonu odpadła, gdy poza obiema imprezami była już Serena Williams. A jeszcze wcześniej, w marcu, w Miami w ćwierćfinale uległa Dominice Cibulkovej, choć miała piłki meczowe.

Po lekkim zachwianiu, do jakiego ma prawo każda tenisistka będąca od tylu lat w ścisłej czołówce, coś się jednak ruszyło i Polka znów pokazała lwi pazur. To jasny sygnał, że nie ma zamiaru dać się zepchnąć z tej tenisowej karuzeli, a historia przecież pokazuje, że wypadło z niej bardzo szybko wiele zawodniczek, którym wróżono świetlaną przyszłość. Radwańska znana była z tego, że po dobrym otwarciu turnieju, przychodził na pewnym etapie mecz z dołkiem, z którego nie potrafiła się wydostać. W Montrealu rozpoczęła od słabego spotkania, ale lepszego efektu końcowego być nie mogło. Apeluję jednak o to, by nie pompować nadmiernie balona, bo huk oraz fetor w postaci niespełnionych oczekiwań zakompleksionych ludzi, zmieniających poglądy w zależności od tego jak wiatr zawieje, może być olbrzymi. Cieszmy się z tego, co jest i czekajmy cierpliwie na kolejne turnieje, najpierw na Cincinnati, a potem już US Open. Nie wydawajmy zbyt pochopnych sądów po kilku porażkach. Pomiędzy Rolandem Garrosem a Wimbledonem działo się nieciekawie, ale przecież do dramatu było jeszcze bardzo daleko.

Nasza buntująca się przeciwko siłowym schematom tenisistka ciągle trzyma się na fali, nie daje się zatopić, więc nie narzekajmy. A czy z tej poetycko-malarskiej mąki da się ulepić wielkoszlemowy tytuł? Trzeba zapytać jakiejś wróżki, choć takich przewidujących przyszłość (negatywną oczywiście) mamy w Internecie całą masę. Całe szczęście ich prognozy prawie nigdy nie mają pokrycia w rzeczywistości. Nie wiem, czy wielkoszlemowy skalp padnie łupem Radwańskiej, ale za to mam pewność, że póki będzie się utrzymywała na tym poziomie, szaleństwem byłoby odbieranie jej jakichkolwiek szans. Może przyjdzie taki moment, gdy w pełni wykorzysta tę jedną jedyną okazję. Może będzie to właśnie nadchodzący wielkimi krokami US Open. A jeśli nie, pozostaje nam uzbroić się w cierpliwość i ani nie pompować balona po sukcesie, ani nie zgrzytać zębami po dwóch czy trzech bolesnych porażkach. Bo tenis nie jest taki prosty, jakby niektórym mogło się wydawać.

Źródło artykułu: