Na pytanie, kto spośród aktywnych jeszcze tenisistów osiągnął wyniki znacznie poniżej swoich tenisowych możliwości, narzuca się jedna odpowiedź: David Nalbandian. Po chwili zastanowienia, przypomina się jeszcze Tommy Haas, dorzucić można Michaiła Jużnego, od lat rozczarowującego Marcosa Baghdatisa czy nie będącego w stanie sprostać gigantycznym oczekiwaniom prodige w osobie Richarda Gasqueta.
Czy w przypadku Argentyńczyka można w ogóle mówić o zmarnowanym talencie i zaprzepaszczonych możliwościach? Na pierwszy rzut oka nie. Nalbandian to w końcu finalista Wimbledonu i zwycięzca Tenisowego Pucharu Mistrzów, po pamiętnym, dramatycznym i stojącym na fenomenalnym poziomie pięciosetowym pojedynku z Rogerem Federerem. Finalista sześciu turniejów Masters 1000 na wszystkich nawierzchniach, ex-trzecia rakieta świata, a mimo to tenisista niespełniony.
Właśnie te zacięte boje z będącym w życiowej formie Federerem (i lekcje, jakich udzielał na kortach twardych Rafaelowi Nadalowi) były najczytelniejszym sygnałem, że "El Rey" to zawodnik wybitny. Obdarzony cudownym talentem, a przede wszystkim miłośnik rozwiązań niekonwencjonalnych, wykraczających poza sztywne ramy, król bekhendowego dropszota, doskonale czujący się przy siatce, Nalbandian jest tenisistą niezwykle wszechstronnym, w każdej chwili gotowym zaskoczyć przeciwnika.
Podobnie prezentuje się przypadek Tommy'ego Haasa. Niemiecki buntownik, który jako dziecko wyjechał do osławionej akademii Nicka Bollettieriego, mimo 34 lat na karku wciąż uwodzi kibiców brylantową techniką. Tenisowe CV Haasa wygląda blado. Owszem, w pewnym momencie był nawet wiceliderem rankingu, ale trzy wielkoszlemowe półfinały i skromny dorobek w innych wielkich turniejach w najmniejszym stopniu nie oddają skali jego umiejętności.
Problemy Nalbandiana i Haasa leżą gdzie indziej - obu w latach świetności brakowało zimnej krwi i opanowania na korcie. Do historii przeszły długie monologi Niemca, które potrafił wygłaszać w przerwach między gemami, a wybuchy sfrustrowanego Argentyńczyka do dziś pozostają - obok oburęcznego bekhendu i wydatnego brzuszka - jego znakiem firmowym.
Los sprawił, że tenisiści zmierzyli się już w pierwszej rundzie turnieju Masters 1000 w Cincinnati. Przy dopingu sentymentalnej garstki fanów, dwaj weterani kortów rozegrali wielki pojedynek, jeszcze raz wszystkim przypominający, jak grało się w tenisa przed nastaniem ery królów topspinu i tytanów wydolności.
Spotkanie na szybkim korcie w Cincinnati było dowodem na to, że w tenisa wciąż da się grać pięknie i jednocześnie niezwykle skutecznie. Od pierwszych piłek można było odnieść wrażenie, że ogląda się partię szachów: wymiany toczone były w szybkim tempie, a obaj zawodnicy przyklejeni do linii końcowej nie chcieli oddać terytorium rywalowi. Charakterystyczne zagrania wirtuozów rakiety: piękny dropszot, doskonały lob i subtelny wolej, ozdabiały praktycznie wszystkie gemy partii otwarcia. Także w tym secie dały znać o sobie wspominane kłopoty z odpornością psychiczną Niemca. Haas zmarnował garść piłek setowych przy własnym podaniu, a w tie breaku nie był w stanie wywalczyć choćby punktu, fatalnie się myląc.
Podbudowany Nalbandian szybko wysunął się w drugiej odsłonie na prowadzenie, ale Haas nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Wróciły genialne returny, które umożliwiły Niemcowi odrobienie strat i odzyskanie nadziei. Subtelnie wplatane w pojedynek akcje serwis-wolej Argentyńczyka i znakomite rozwiązania kątowe sprawiały, że spotkanie oglądało się jak tenisową ucztę. Doskonałym serwisem Haas obronił piłkę meczową przy stanie 5:6, by następnie zwycięsko wyjść z drugiego tie breaka i wyrównać stan konfrontacji.
Mimo ponad dwóch godzin rywalizacji na najwyższych obrotach, tenisiści nie zwolnili tempa, rozgrywając w trzeciej odsłonie wymiany, które mogłyby być ozdobą finału turnieju. O losach niezwykle zaciętego pojedynku zadecydował pojedynczy błąd Nalbandiana, który w kluczowym momencie posłał przygotowawczego slajsa w taśmę. Haas dopełnił formalności chwilę później, łatwo wygrywając własne podanie i kończąc trwające ponad trzy godziny spotkanie.
Pojedynek zacięty, porywający i stojący na niezwykle wysokim poziomie przeszedł w zasadzie bez echa, stojąc w cieniu rywalizacji największych gwiazd Touru. Wysiłki Haasa w minionym sezonie zostały jednak zauważone i docenione. Niemiec powrócił w tym roku z tenisowych zaświatów, bowiem jeszcze podczas Rolanda Garrosa musiał walczyć w eliminacjach. Wciąż zachwyca kunsztem, a przede wszystkim optymizmem i radością czerpaną z każdej chwili spędzonej na korcie, której mógłby pozazdrościć niejeden młody adept białego sportu.
Po pięknym spotkaniu w Cincinnati nasuwa się jednak smutne pytanie: czy naprawdę potrzeba dwóch trzydziestolatków po przejściach, żeby zobaczyć tenis finezyjny, urozmaicony i nieustępliwy?