Dwoistość natury. Wzruszona, z trudem wypowiadająca słowa po rewelacyjnym finale turnieju WTA w Brisbane w 2010 roku, gdy przekazywała pieniążki na cierpiące dzieciaczki… Wściekła, zdenerwowana po ekspresowej porażce z Nadią Pietrową (0-6, 1-6) w trzeciej rundzie Aussie Open w 2010 roku. Odnosząca się z szacunkiem do historii, tańcząca w zieleni na cześć wspaniałej kobiety i tenisistki, Evonne Goolagong. Otwierały się drzwi do windy na Rod Laver Arena, a ona niezwykłym uśmiechem potrafiła nadać światu pozytywny kolor. Macierzyństwo młodszej siostry Elke (niegdyś nr 1 w deblu wśród juniorek), sprawiło, że Kim dłużej zatrzymywała się na światłach. Zobaczyła cóż to za radość patrzeć na budzącego się brzdąca. Przy całej złożoności i trudzie wychowania, wiedziała, że warto mieć czasami oczy na zapałki za cenę uśmiechu córeczki… I kiedy przed finałami Wielkiego Szlema słyszała setki pytań o taktykę, o nawierzchnię, o presję, sięgała po telefon, wykręcała numer do siostry, żeby posłuchać głosu szczerości, porozmawiać o pieluchach, zupce, zapaleniu oskrzeli i wspólnej rodzinnej kolacji. Uwielbiająca luz, łamiąca stereotypy. Kiedy inni(e) na turniejach Wielkiego Szlema uciekają od nadmiaru obowiązków wobec mediów, ona siadała na wykładzinie wprawiając dziennikarza w osłupienie i skinieniem głowy oznajmiała, że chętnie poświęci 10 minut na ciekawą rozmowę.
Zaskoczyła swoją koleżankę, dobrą deblistkę, Australijkę Rennae Stubbs. Rennae wygrała 60 turniejów w debla, a w 2001 roku wraz z Toddem Woodbridgem triumfowała w finale miksta US Open. "Stubbsie" kręciła głową w szatni kiedy słuchała wywiadu Todda Woodbridge’a z Kim Clijsters. - Nie wierzę, że to zrobiłaś! Nie znam drugiej tenisistki, która opowiadałaby tak otwarcie o ciąży i tak uroczo zrugałaby eksperta od gry podwójnej, Todda Woodbridge’a - rzekła Stubbsie. Todd był na tyle ciekawski, że podczas turnieju w Brisbane, podzielił się swoimi spostrzeżeniami z Rennae Stubbs. Woodbridge napisał smsa do Stubbsie, w którym dziwił się powiększonym piersiom Kim, częstym zmianom nastroju i niebanalnym grymasom. Sugerował, że Kim jest w ciąży. Stubbsie pokazała tego smsa Clijsters podczas jednej z pogawędek jakie obie przyjaciółki ucięły sobie w szatni. Ot, zwykła rozmowa pań o istotnych rzeczach, które determinują życie rodziny. Stubbsie w najśmielszych snach nie przypuszczała, że Kim wykorzysta smsa jako pretekst do rozmowy na korcie centralnym w Melbourne Park. - Mężczyźni to okropni plotkarze. Todd, naprawdę myślałeś, że jestem w ciąży? Przecież mogłeś mnie o to zapytać, a nie wysyłać smsa do Stubbsie. A jak sądzisz, jestem brzemienna czy nie? - uroczo dworowała sobie Kim, a Todd stał osłupiały i nie wiedział czy zdąży z returnem.
Bliźnięta. Dwie natury. Tak jakby połączyć piasek pustyni rozciągającej się wokół Alice Springs z rafą koralową nieopodal Port Douglas. Kim, przebogata w warstwie emocjonalnej. Zadziwiła belgijskiego dziennikarza, który zapytał ją o koniec kariery Justine Henin. Kim odparła, że nie wiedziała o tym, że jej rodaczka zakończyła przygodę z tenisem. Dziennikarz wyznał, że miała prawo nie wiedzieć, bo gdy Justine ogłosiła, że finiszuje z białym sportem, była 3 nad ranem w Europie. Przedziwny jest ten świat. Kim łatwiej było porozmawiać z Australijką Stubbsie o pieluchach, macierzyństwie, zakupach, drugim dziecku, pogodzie i plaży aniżeli ze sławną rodaczką. Sport indywidualny, w którym nikt nie lubi przegrywać. Szacunek dla wielkiej rywalki (Justine) jest przeogromny, tego Kim nigdy nie ukrywała, ale nie można myśleć o tym, aby być zbyt blisko koleżanki z reprezentacji.
Mistrz Wimbledonu z 1987 roku, Australijczyk Pat Cash, znany prześmiewca, wyznał swego czasu, że „najlepszą rzeczą jaka przydarzyła się Lleytonowi Hewittowi była znajomość z Kim Clijsters”. To cudne, delikatnie zjadliwe, australijskie spojrzenie. Ten sam Cash szepnął na ucho reporterce "The Age", znanego dziennika wychodzącego w Melbourne, że ma ciekawy pomysł na pierwszą stronę gazety. Podczas trwania Aussie Open 2011, Pat zainspirował Lindę Pearce, aby umieściła intrygujący nagłówek. Po konsultacjach przerywanych przez salwy śmiechu, zrodził się tytuł kłujący w oczy. "Czy ktoś jest w stanie powstrzymać Kim Clijsters w drodze po tytuł AO’2011? Caroline Wozniacki mówi, że ona jest w stanie zagrozić Belgijce, ale ona twierdzi też, że kangur pogryzł ją w parku". Cash zaśmiewał się do łez kiedy usiadł do porannej lektury. Z tym większą ochotą przystąpił do wygrywania na gitarze melodii. Znów mógł poczuć się jak Mark Knopfler…
Kim nikt nie zagroził w drodze po tytuł Aussie Open’2011. Agnieszka Radwańska miała szansę w ćwierćfinale, nękała Belgijkę, krakowianki nie rozpraszały nawet przelatujące nad Rod Laver Arena samoloty, ale po kapitalnej walce Polka przegrała z Belgijką w dwóch setach.
Zielony strój, hołd dla Evonne Goolagong, która oddałaby wszystko, byleby wprowadzić dzieci w stan szczęścia. Zupełnie jak Kim. Aussie Kim. Publiczność z rozkoszą przyjęła triumf Clijsters, bo jej bezceremonialność jest rzadko spotykana w świecie, w którym długość uśmiechu jest surowo wyznaczana przez sponsorów i pilnujące poprawności politycznej federacje. Kangury lubią kiedy sportowcy mają odwagę mówić co chcą, a przy tym nie ukrywają, że są tylko ludźmi, którzy muszą się podrapać w intymnym miejscu, kiedy coś ich uwiera, walczą do upadłego i mają poczucie humoru. Kim. Na odważne pytanie Alicii Molik czy zostanie oglądać mecz w sesji wieczornej z udziałem Lleytona Hewitta, Clijsters odpowiedziała z błyskiem w oku: - O, Boże, naprawdę uważasz, że mam w sobie tyle determinacji i wytrzymam do 4.34 nad ranem? Kim, która w drodze na korty Flushing Meadows potrafiła popłakać się przy nostalgicznym numerze Barry’ego White’a, ulubionego artysty swojego taty, świętej pamięci Leo Clijstersa, a 10 minut później w okamgnieniu otarła łzy i wyszła na kort gotowa walczyć o każdą piłkę. Romantyczka, a za chwilę wojowniczka z krwi i kości, która posyła piłkę z gracją równej legendzie australijskiego krykieta, sir Dona Bradmana. Nie chce, żeby jej córeczka przechodziła przez te same katusze co ona. Kim chce, żeby Jada Ellie Lynch miała normalne urodziny jak każda 12-latka na świecie, a nie jak mama, która w przyczepie kempingowej łatała dziury w budżecie podróżując z turnieju na turniej. Owszem, ona kocha tenis, lubi rywalizację, ale pragnie podarować córce cud jakim jest smak beztroskiego dzieciństwa. Bez rozmyślania o punktach, kontuzjach, Wielkich Szlemach, wywiadach. Jaką frajdę miała Kim kiedy mogła pospacerować po ulicach Melbourne w 2011 roku, dochodziła 3 nad ranem, a ona nie chciała wracać do hotelu, bo wolała włóczyć się bez precyzyjnie opracowanej marszruty. Córka smacznie spała, a ona bez presji umykającego czasu, ale z mężem, byłym koszykarzem, Brianem Lynchem, mogła przemierzać ulice skryte pod kołdrą nocy. Towarzystwa dotrzymywali bracia bliźniacy z Kalifornii, Mike i Bob Bryanowie… Na promie odpływającym z Melbourne przez cieśninę George’a Bassa do Tassie (czytaj Tasmanii) krzątała się obsługa, ludzie wałęsali się po plaży…
A niespełna 2 lata później Brytyjka urodzona w Melbourne, leworęczna Laura Robson, mistrzyni juniorskiego Wimbledonu (2008) i wicemistrzyni olimpijska w mikście z Londynu (2012), wykonała "Mission Kimpossible" i pokonała Belgijkę na Flushing Meadows. Czy trudno wymarzyć sobie piękniejszy moment na zakończenie kariery?
Tomasz Lorek
P.S. Kim grając w parze z Bobem Bryanem zagrała swój ostatni profesjonalny mecz. W II rundzie miksta US Open Kim i Bob ulegli parze rosyjsko - brazylijskiej: Jekaterina Makarowa - Bruno Soares.
Ciąg dalszy nastąpi…