Nie ujmując ani trochę z ostatniego sukcesu amerykańskich sióstr, chciałabym zwrócić uwagę na to, że ich przeciwniczki (czytaj reszta świata) nie były wcale trudnymi rywalkami. Wimbledon 2008 był pierwszym wielkoszlemowym turniejem w Open Erze, w którym cztery najwyżej rozstawione tenisistki odpadły przed ćwierćfinałami. A od 81 lat w półfinałach nie zabrakło którejś pani z pierwszej trójki. Jeśli światowa czołówka nie stanowi poważnej konkurencji, to jaką konkurencję stanowią niżej klasyfikowane zawodniczki? Żadnej?
Wielka Martina Navratilova przyznała, że obecna pierwsza dziesiątka tenisistek (patrz: TUTAJ) nie jest mocną grupą. Każda z zawodniczek jest "do ogrania". Panuje takie "bezkrólewie". Navratilova mówi, że dzięki temu w Tourze jest ciekawiej: w finałach imprez pojawiają się ciągle nowe nazwiska... Ale czy o to chodzi?
W 2004 roku wypłynęła fala rosyjskich tenisistek, która nadal zresztą zalewa pierwszą setkę rankingu. Co rusz pojawiają się kolejne "rzuty" młodych zdolnych pokroju Agnes Szavay, Nicole Vaidisovej czy Tatiany Golovin. Agnieszka Radwańska, Victoria Azarenka i Tamira Paszek stworzyły kolejne pokolenie takich zawodniczek. Nowych twarzy nie brakuje; potencjału, talentu też nie. Ale spośród nich ciągle nie wyłaniają się takie, których nazwiska będziemy wymieniać, opisując kolejne epoki w kobiecym tenisie. Bo kto po Justine Henin?
Nie ma nowej Navratilovej, Steffi Graf czy Moniki Seles. Żadna dziewczyna nie zdaje się być w stanie powtórzyć sukcesów Henin, Martiny Hingis czy Lindsay Davenport. Nie ma zawodniczki, która zdominowałaby rozgrywki, a już tym bardziej pary tenisistek, których spotkania śledzilibyśmy z zapartym tchem, bo ich mecze gwarantowałyby nam wspaniałe widowisko za każdym razem.
Kobiecy tenis jest nieprzewidywalny tak "z definicji". Bo teraz jest po prostu marny i nijaki, za wyjątkiem wspomnianych sióstr Williams. One są chyba z innej planety. A ja czekam na kolejną wielką tenisistkę "z tej Ziemi".
P. S. Jestem wielka fanką kobiecego tenisa. Ostatnimi czasy bardzo rozczarowaną.