Polski mistrz regularnie odwiedzał Monar. "To była lekcja życia"

PAP/EPA / OLGA AKMEN / Na zdjęciu: Su-Wei Hsieh i Jan Zieliński
PAP/EPA / OLGA AKMEN / Na zdjęciu: Su-Wei Hsieh i Jan Zieliński

Jan Zieliński przeszedł w niedzielę do historii polskiego tenisa, wygrywając swój drugi turniej wielkoszlemowy. Mało kto wie, że jako nastolatek odwiedzał Monar, ze względu na swojego ojca, który był tam terapeutą.

W niedzielę Jan Zieliński dołączył do wąskiego panteonu gwiazd polskiego tenisa. Razem z Igą Świątek i Łukaszem Kubotem jest w ekskluzywnym gronie Polaków, którzy wygrali dwa turnieje wielkoszlemowe. Zieliński wraz z Su-Wei Hsieh zwyciężył w mikście w Wimbledonie. W finale pokonali duet Santiago Gonzalez, Giuliana Olmos 6:4, 6:2.

"To była lekcja życia"

Jedną z osób, która najbardziej ukształtowała charakter Zielińskiego, był jego ojciec. Andrzej Zieliński zasłynął jako członek legendarnej grupy terapeutów. Wraz z m.in. Markiem Kotańskim założyli pierwszy ośrodek terapeutyczny dla osób z uzależnieniami - Monar w Głoskowie.

- Każda wizyta tam to była dla mnie prawdziwa lekcja życia. Pamiętam te czasy bardzo dobrze i do dziś mam nawet kontakt z kilkoma pacjentami, którym mój tata uratował życie. Oni sami przyznają, że zawdzięczają mu wszystko, co obecnie mają. Proszę uwierzyć, że oni wyszli z nałogu i stali się wybitnymi muzykami, artystami w innych dziedzinach. Prowadzą zupełnie normalne życie - mówił o tym w lutym rozmowie z Mateuszem Puką na łamach WP SportoweFakty (więcej TUTAJ)

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: wakacje Sabalenki. Co za widok!

Urodzony w 1996 roku tenisista mówi, że podczas wizyt w ośrodku był traktowany bardzo dobrze. Wielokrotnie zaznaczał, że pacjenci tego ośrodka byli normalnymi ludźmi, którzy potrzebowali po prostu zwykłych relacji. Zaznacza, że chętnie się nim tam zajmowali.

- To doświadczenie uświadomiło mi dobitnie na resztę życia, jakie mogą być konsekwencja przedawkowania, czy zwrócenia się za bardzo w stronę rozrywki. Mam zresztą wrażenie, że moi rodzice celowo mnie tam zabierali, by pokazać mi, gdzie mógłbym skończyć, gdybym w życiu podejmował nieodpowiednie decyzje i nie słuchał się mądrzejszych ode mnie - opowiadał Zieliński.

Niestety, Andrzej Zieliński, który pomógł tak wielu osobom, nie był w stanie zobaczyć największych sukcesów swojego syna. Zmarł na raka w 2019 roku, kiedy miał zaledwie 56 lat. Zieliński otwarcie opowiada o tym, że to właśnie rodzicom zawdzięcza wszystko, co udało mu się osiągnąć. Wytatuował sobie na ramieniu datę śmierci swojego taty.

"Wiele nocy przepłakałem"

Tenisem zresztą też zainteresował się właśnie przez ojca, który był pasjonatem tego sportu. Popatrywał jego mecze, a później jeden z jego kolegów, zauważył, że młody Janek ma talent. Stopniowo dochodził na szczyt.

Choć, trzeba przyznać, że od początku w grze singlowej nie za bardzo mu szło. To dlatego został profesjonalnym tenisistą dopiero w 2019 roku. Nawet kilka lat później pojawiły się chwile zwątpienia i tenisista po porażkach rzucał w nerwach, że kończy karierę. Po kilku dniach jednak wracał.

Jednak jeszcze trudniejsze były dla niego kontuzje. Jeszcze gdy był nastolatkiem lekarze zdiagnozowali u niego schorzenie kości, które miało powodować mocne problemy z plecami oraz kolanami. Zieliński musiał przejść kilka operacji.

- To były fatalne chwile. Wiele nocy przepłakałem, bo przecież całe swoje życie poświęciłem tenisowi i nie wyobrażałem sobie, by nagle miało się to zmienić - mówił 27-latek. Okazało się jednak, że lekarze postawili w końcu poprawną diagnozę, która była znacznie mniej poważna i nie zagrażała jego przyszłości.

Rodzice zainwestowali w Zielińskiego setki tysięcy złotych. Nie było go stać na podróżowanie z trenerem. Na dobre pieniądze musiał długo czekać. Pierwszy samochód kupił sobie dopiero w listopadzie 2022 roku.

W końcu zawziętość się opłaciła. Po latach posuchy przyszły wielkie sukcesy. Pierwszy pojawił się w 2023 roku, kiedy to w Australian Open zagrał w finale debla w parze z Hugo Nysem. W historii tenisa zapisał się rok później, także podczas turnieju w Melbourne. Wtedy to właśnie w parze Su-Wei Hsieh wygrał turniej w grze mieszanej.

Okazuje się, że organizatorzy popełnili żenujący błąd. - Po ceremonii nasze puchary zostały zapakowane szczelnie w pudełka i folie. Statuetkę rozpakowałem dopiero w nocy w hotelowym pokoju - opowiada nam Zieliński. - Spojrzałem na niego i od razu zorientowałem się, że jest błąd w moim nazwisku. Zamiast "Zieliński" było napisane "Zielinksi". Naprawdę nie potrafię zrozumieć, jak można zrobić taki błąd, przy tak ważnej robocie - opowiadał zawodnik.

Niestety, na swój puchar musiał czekać kilka tygodni, bowiem organizatorzy nie byli w stanie naprawić go przed wyjazdem z Australii. Teraz Zieliński jest jedną z największych gwiazd gry mieszanej. Taka wpadka już się nie powtórzy. A kto wie, być może Zieliński wygra swój trzeci wielkoszlemowy turniej w tym roku? Jeśli wystartują wraz z Hsieh w US Open, to będą faworytami.

Czytaj więcej:
Quo vadis, kobiecy tenisie? [OPINIA]

Źródło artykułu: WP SportoweFakty