Jerzy Janowicz dla WP: Wątpię w powrót na kort. Tenis kojarzy mi się z męką

Newspix / JAKUB PIASECKI / CYFRASPORT/NEWSPIX.PL / Na zdjęciu: Jerzy Janowicz
Newspix / JAKUB PIASECKI / CYFRASPORT/NEWSPIX.PL / Na zdjęciu: Jerzy Janowicz

- Mama i babcia chorowały na depresję, ja sam miałem początki tej choroby. Nie kwestionuję, że wielu ludzi boryka się z problemami mentalnymi. Inna sprawa, że nasze społeczeństwo staje się coraz słabsze - mówi tenisista Jerzy Janowicz.

W tym artykule dowiesz się o:

Obecnie "Jerzyk" gra głównie w padla, ale nie ogłosił jeszcze definitywnego rozstania z tenisem. - Od 2016 r. tenis to dla mnie ból, zabiegi i operacje. Szczerze wątpię w swój powrót.

Na łamach WP SportoweFakty wspomina m.in. najtrudniejszy okres w swojej karierze. - Potrafiłem godzinami siedzieć na kanapie. Czułem się bezużyteczny.

Pierwszy polski półfinalista Wimbledonu w grze pojedynczej tłumaczy, dlaczego podczas meczu w Stuttgarcie zaczął wykrzykiwać do sędziego, że "kocha burgery i pączki". A także dlaczego na turnieju w USA utopił rakiety w jeziorze.

ZOBACZ WIDEO: Ludzie Królowej #7. Nikola Horowska ozłocona. "Przeżywałam w tym roku trudne chwile"

Janowicz opowiada o współpracy z Igą Świątek. - W pewnym sensie jestem dla Igi tenisowym autorytetem, więc nigdy nie dała mi do zrozumienia, że wie lepiej.

Dariusz Faron, WP SportoweFakty: Odkochał się pan w tenisie na dobre?


Jerzy Janowicz, polski tenisista, półfinalista Wimbledonu z 2013 roku: Chyba nigdy go nie kochałem. Chciałem po prostu grać. Lubiłem rywalizację, sporty indywidualne, zmęczenie, ale nie była to wielka miłość. Obecnie tenis kojarzy mi się przede wszystkim z męką. Od 2016 r. to głównie ból, zabiegi, operacje i rehabilitacja. Tego okresu wolałbym nie pamiętać.

Dotarł pan do półfinału Wimbledonu, kilka razy zagrał w finale turniejów ATP, jeździł pan po świecie i zarobił miliony. A w podcaście Łukasza Kadziewicza mówi pan, że sport więcej panu zabrał, niż dał. Rozwinie pan?

Zawodnicy często używają wyświechtanych frazesów - że sport dał im możliwość podróżowania czy poznawania ludzi. Gdybym działał w innej branży, też mógłbym to robić i zarobić pieniądze. Tenis zabrał mi normalne dzieciństwo i młodość - częste randki z dziewczyną, wypady z kolegami. Nie miałem ich w takim wymiarze jak rówieśnicy. Mogę teraz opowiadać, jak wysoką cenę zapłaciłem za sukces, ale - mówiąc szczerze - ktoś, kto nie uprawiał wyczynowego sportu, i tak w pełni tego nie zrozumie. Tenis to bardzo niewdzięczny sport. Jeśli rodzic myśli o zawodowym graniu dziecka, musi posłać je na trening najpóźniej w wieku siedmiu lat. Wyruszasz w bardzo długą drogę, która rzadko kończy się sukcesem. A masz kilkanaście lat wyjętych z życia bez jakiejkolwiek gwarancji, że wyjdziesz na zero.

Gdyby mógł pan cofnąć czas...

… to też bym się tego podjął. Tyle że z obecną wiedzą od razu nastawiłbym się na wyboistą drogę z głębokimi dołami.

Słynna panczenistka Erwina Ryś-Ferens powiedziała mi kiedyś: "katowałam swoje ciało, powinnam je codziennie przepraszać". Pan też powinien?

W moim przypadku ciało powinno przepraszać głowę, a głowa ciało. Zgadzam się, że ciało było katowane. Natomiast głowa też swoje przyjęła, bo gdy trenujesz kilka godzin dziennie, nie funkcjonujesz normalnie. Zaledwie mały odsetek jest w stanie wykonywać tak intensywny zawód. Nigdy nie robiłem czegoś na pół gwizdka. Po zaleczeniu kontuzji od razu wchodziłem na bardzo wysokie obciążenia, co nie było dla organizmu korzystne. Niestety nie potrafiłem inaczej.

Mówił pan w rozmowie z Tomaszem Smokowskim, że w 2016 r., gdy nabawił się pan poważnej kontuzji kolana, przeszedł pan najtrudniejszy czas w karierze. Jak z perspektywy oceniłby pan swój stan psychiczny z tamtego okresu?

Potrafiłem godzinami siedzieć na kanapie i nie robić dosłownie nic. Zupełnie nie umiałem się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Ponad 20 lat grasz w tenisa i nagle sport znika. Nie mogłem się do tego przygotować, nie było czasu. Kontuzja po prostu zabrała mi tenis. Głowa mocno ucierpiała. Nie jestem wylewnym człowiekiem, nie lubię dzielić się kłopotami. Wówczas też wolałem radzić sobie z problemami w samotności. Na pewno nie było to dobre dla naszej relacji z Martą (Domachowską, byłą tenisistką, partnerką Jerzego Janowicza, przyp. DF). Ona też bardzo to przeżywała.

Próbowała panu pomóc i odbiła się od ściany?

Nie mam łatwego charakteru. Trudno było jej do mnie dotrzeć. Zostałem pozbawiony możliwości gry w tenisa pierwszy raz w życiu, więc nie wiedziałem, jak się zachować. Dopiero z czasem uczyłem się normalnie funkcjonować. Marta faktycznie robiła wszystko, by mi pomóc, natomiast przede wszystkim to moje ciało i głowa musiały zaakceptować nowe okoliczności. Na szczęście razem z Martą się z tym uporaliśmy. Wychowujemy 4,5-letniego syna.

I może myślimy o drugim dziecku.

Rozwinie pan?

Raczej nie. Tutaj postawmy kropkę w tym wątku.

Zatem wracam do tematu głowy. Jak radził pan sobie z kryzysem psychicznym?

Szukałem czegoś, co mogłoby zastąpić tenis. Grałem na komputerze, dużo imprezowałem, dzięki czemu na chwilę zapominałem o kłopotach. Kiedy leżałem na kanapie, też udawało mi się czasem wejść do pudełka nicości, w którym nikt mi nie przeszkadzał, ani tym bardziej nie mówił, co mam robić. Starałem się odcinać od rad i bodźców z zewnątrz.

Powiedział pan w programie "Mój pierwszy raz": kolano bolało na tyle, że zacząłem nienawidzić tenisa i siebie. Obwiniał się pan?

Nigdy nie cierpiałem na brak pewności siebie. Wiedziałem, że jestem dobry. Tyle że nagle nie byłem w stanie wykonywać tego, co robiłem przez większość życia. Czułem się bezużyteczny. Zastanawiałem się, co dalej. Miałem myśli, że będę musiał znaleźć nowe zajęcie.

Agnieszka Radwańska stwierdziła kiedyś na łamach WP SportoweFakty, że w czasach jej gry trudniej było dbać zawodnikom o głowę, bo świadomość była dużo mniejsza.

Druga strona medalu jest taka, że społeczeństwo staje się coraz bardziej miękkie. Młodsza generacja bardzo często nie potrafi sobie radzić z problemami, jeśli nie ma nad sobą parasola ochronnego rodziców. Jestem z pokolenia dzieciaków, które od rana do wieczora biegały po podwórku z jedną kanapką w brzuchu. Lepiej adaptowaliśmy się do różnych sytuacji. Mam wrażenie, że dziś młodzi ludzie są zagłaskiwani i rozpieszczani, przez co są mniej odporni. Poza tym jesteśmy "przebodźcowani". Wystarczy 30 minut posłuchać radia w samochodzie. Kończysz jazdę i wierzysz, że jeśli nie kupisz tej maści i tamtego leku, będzie cię wszystko bolało. Jak nie kupisz ubezpieczenia, zaraz będziesz cierpiał. Przez te bodźce człowiek czuje się coraz słabszy.

Nie obawia się pan, jak słowa o słabości zostaną zinterpretowane przez młodych ludzi w kryzysie psychicznym? Niedawno Michał Kubiak wyraził - moim zdaniem – bardzo szkodliwą opinię, że "jest milion sposobów, żeby nie czuć się w depresji".

Nie, bo sens mojej wypowiedzi jest zupełnie inny. Babcia borykała się z depresją, mama również, ja sam miałem początki tej choroby. Nie kwestionuję, że obecnie bardzo dużo ludzi ma problemy mentalne. Nietrudno dziś o to przy takich obciążeniach i obowiązkach. Natomiast podtrzymuję, że społeczeństwo jest coraz bardziej miękkie. Niech pan spojrzy na dzieciaki w szkole - niektóre z nich nie potrafią wykonać bez mamy czy taty najprostszych czynności. Jeśli rodzic przychodzi do mnie z prośbą, żebym ocenił grę jego syna, od razu nastawiam ich, na co muszą być gotowi.

Jerzy Janowicz i Łukasz Kubot po pojedynku na Wimbledonie w 2013 r. (fot. Kieran Galvin/Newspix/FotoOlimpik).
Jerzy Janowicz i Łukasz Kubot po pojedynku na Wimbledonie w 2013 r. (fot. Kieran Galvin/Newspix/FotoOlimpik).

Psycholog Polskiego Komitetu Olimpijskiego Marcin Kwiatkowski opowiadał mi swego czasu, że w tenisie często mamy sytuację, gdy dziecko nie ma talentu, a rodzic uważa inaczej i naciska na kontynuowanie treningów.

To problem nie tylko tenisa. Rodzice młodych zawodników traktują treningi dzieci z fanatyzmem. Mają obsesję na punkcie sukcesu syna czy córki. To chore. Jeśli widzę na pierwszym spotkaniu, że relacja rodzica z młodym tenisistą jest niezdrowa, nie podejmuję się współpracy. Dlatego dziś pomagam tylko jednemu zawodnikowi, Julkowi Stańczykowi z Łodzi. Od razu powiedziałem zarówno sponsorowi, jak i rodzicom, że nie ma mowy, by mocno ingerowali w proces treningowy. Czuję się odpowiedzialny za rozwój młodego chłopaka. Pracuję z nim najlepiej, jak umiem i nie chcę, by ktoś przeszkadzał.

Wiele razy podkreślał pan w wywiadach, że presja nigdy pana nie paraliżowała. A rywali?

Bardzo często. Jest mnóstwo przypadków, gdy na treningu tenisista jest mistrzem, a na meczu pokazuje 15 procent możliwości. Nieraz po kilku wymianach widziałem, że facet po drugiej stronie siatki jest ugotowany, bo presja pęta mu nogi. To widać w każdym ruchu – sposobie uderzenia, biegu do siatki, ustawieniu na korcie. Ja faktycznie lubiłem adrenalinę, potrafiłem dzięki niej wejść na wyższe obroty. Co więcej, musiałem się sam dodatkowo bodźcować. Gdy nie byłem pobudzony, traciłem wszystkie atuty. Dlatego przeciwnicy mnie usypiali, woleli nie wchodzić w żadną interakcję. Czasem sam szukałem zaczepki.

Poda pan przykład?

Raz przed Australian Open miałem dwumiesięczną przerwę ze względu na kontuzję stopy. Pojechałem do Sydney bez przygotowania i Dołhopolow rozjechał mnie 6:1, 6:0. Mówię do trenera: "słuchaj, do Australian Open tydzień, musimy coś zrobić". Ale w siedem dni trudno się przygotować do Wielkiego Szlema. Mecz z Jordanem Thompsonem, przegrywam dwa pierwsze sety. Gram fatalnie, bardzo źle się czuję. Nagle w połowie trzeciego seta Thompson z całej siły zagrywa mi forhend na ciało, gdy jestem przy siatce. Po tej piłce patrzyłem na niego kilkanaście sekund. Wygrałem 3:2. Po meczu Grzegorz Panfil, mój przyjaciel z tenisa, napisał mi: "wiedziałem po tamtej piłce, że Thompson przegra ten mecz". Odpisałem: "też to wiedziałem". Niesamowicie się nakręciłem.

Raz podobno prosił pan sędziego, by wyprosił z trybun kibica, który pana rozpraszał?

Kojarzę jeden taki incydent z Australian Open. Grałem z Marinem Ciliciem. Pijany kibic bardzo źle się zachowywał. Wówczas obaj poprosiliśmy, by został usunięty. Sporo takich sytuacji opisywanych przez media ze mną w roli głównej to historie wyssane z palca.

To od razu je zweryfikujmy. W 2017 r. w Stuttgarcie zaczął pan na korcie wykrzykiwać, że kocha pan pizzę, burgery i pączki, wprawiając sędziego w osłupienie. Prawda czy fałsz?

To się akurat zdarzyło! Mecz z Andriejem Kuzniecowem. Na trybunach siedziała pani z laptopem. Na żywo obstawiała, że przegram to spotkanie – co akurat w tenisie jest zabronione, nie możesz siedzieć na trybunach i obstawiać. Jawnie i ordynarnie przeszkadzała mi okrzykami, więc w myślach wziąłem ją na celownik, żeby dodatkowo się zmotywować. W rozmowie z sędzią pod wpływem emocji zacząłem krzyczeć.

Ale dlaczego akurat "kocham pizzę i burgery"?

Nie mam pojęcia. Dziś pamiętam już tylko, że zaraz obok kortu była budka z burgerami. Może stąd mi się to wzięło? Inna sprawa, że pizzę i burgery faktycznie bardzo lubię. Tylko muszą być dobrej jakości.

To prawda, że po porażce w Indian Wells ze złości wrzucił pan swoje rakiety do jeziora?

Tak. Latały do wody. Parafrazując znany cytat Bogusława Lindy z "Psów" – bo to zła rakieta była. Przegrałem mecz, w którym powinienem zagrać dużo lepiej. Mój sztab wiedział, że muszę się wentylować. Przez godzinę, dwie, pięć, siedziałem nieraz w samotności. Później bez problemu wracałem do normalnego funkcjonowania.

Medalista olimpijski w gimnastyce Leszek Blanik opowiadał mi, że aby się zmotywować, w trakcie zawodów wyklinał w myślach samego siebie. Pan stosował podobną strategię?

Nie, natomiast byłem bardzo samokrytyczny. Zazwyczaj uważałem, że mogłem coś zrobić lepiej. Pamiętam dwa, może trzy mecze, po których byłem naprawdę zadowolony ze swojego tenisa. Wymieniłbym tu spotkanie z Gillesem Simonem w Paryżu oraz potyczkę z Nicolasem Almagro podczas Wimbledonu 2013.

Powiedział pan kiedyś, że rodzice postawili na pana jak na numerek w kasynie. Czuł pan, że nie może ich zawieść?

W 2012 r. przebyłem terapię szokową. Mój sponsor, firma PBG, przekazał mi, że pomaga ostatni rok, bo kończą się pieniądze. Gdy się o tym dowiedziałem, powiedziałem do trenera: "fuck, Kimi, now or never". To był przełomowy rok. Wiedziałem, że jeśli się nie uda, nie będę miał za co grać. Z miejsca w okolicach trzeciej setki wystrzeliłem na pozycję 26. Rodzice faktycznie bardzo starali się mi pomóc. Sprzedali kilka swoich sklepów, by we mnie inwestować. Natomiast nie czułem ogromnego ciężaru na swoich barkach. Chyba wszystko zależy od podejścia - rodzice nie wywierali presji. Dziś ojciec czy matka mówią czasem młodemu zawodnikowi: "my wypruwamy sobie flaki, a ty nie idziesz na trening". Po części prawda, natomiast od swoich rodziców nigdy nie usłyszałem takiego zdania. Nie mówili, że przegrałem mecz, a przecież niedawno wydali na mnie 500 tys. złotych. Zdawałem sobie sprawę, ile poświęcają. Nie musieli mi tego przypominać.

Przeskok z tenisa juniorskiego do seniorskiego jest duży?

Ogromny. Tenis juniorski i dorosły to dwie różne bajki. Różni się dosłownie wszystko: technika, siła, tempo, rozumienie gry. Ale byłem gotowy.

Jako młody chłopak spotkał pan na korcie największe tenisowe nazwiska. Kto przypadł panu do gustu, a kto jako człowiek pana rozczarował?

Andy Murray i Rafa Nadal – bardzo spoko goście. Bywało, że nieraz się z kimś spiąłem na korcie, ale nie widzę sensu, by wymieniać nazwiska.

Powiedział pan kiedyś, że Novak Djoković strasznie aktorzy.

Tego też nie będę rozwijał. Wiele ludzi odbiera go w podobny sposób i każdy wie, jaki jest Novak. Kropka.

W 2007 r. Janowicz dotarł do finału juniorskiego US Open (fot. Jacek Herok/Newspix).
W 2007 r. Janowicz dotarł do finału juniorskiego US Open (fot. Jacek Herok/Newspix).

Był pan gotowy na seniorski tenis, ale sam mówił pan wielokrotnie, że nie był przygotowany na popularność, z którą pan sobie nie poradził.

Nigdy nie marzyłem o tej popularności, tylko o byciu dobrym tenisistą. Popularność była efektem ubocznym wyników, które na tamten moment były dla polskich zawodników nieosiągalne. Znalazłem się w nowej sytuacji. Rodzice dzwonili raz, że pod domem stoi mnóstwo wozów transmisyjnych, by relacjonować, co się dzieje u Janowiczów. Wolałem, by takich sytuacji nie było. Zdarzało się też regularnie, że paparazzi wystawali zza drzewa. Raz musiałem zareagować, bo gość ewidentnie szukał czegoś kontrowersyjnego. Grzecznie powiedziałem: - Wiem, że tam jesteś. Bardzo cię proszę, żebyś jechał już do domu.

Przez lata miał pan wizerunek złego chłopca. To nieprawdziwy obraz?

Może to zabrzmi dla niektórych dziwnie, ale jestem wrażliwym facetem, mocno oddanym bliskim. Zawsze staję murem za swoimi. Wydaje mi się, że można na mnie polegać. Na pewno jestem zawzięty. Jeśli ktoś jest dla mnie dobry, to ja oddaję mu to razy dziesięć. Jeśli ktoś jest wredny - działa to tak samo. Krytyczne artykuły bolały, gdy pisali je dziennikarze, których bardzo dobrze znałem i z którymi się kolegowałem. Pamiętam konferencję prasową, gdy mówiłem, że media nie powinny mieć oczekiwań, bo "trenujemy w jakichś szopach". Pytanie zadał człowiek, który spędzał z tenisistami czas, jadł z nami obiady w Players’ Lounge. Dlatego zabolało. Gdyby zadał je obcy, całkowicie bym to zlał.

Żałował pan kiedyś słów o szopach?

Nigdy. Powiedziałem prawdę - trenowałem w fatalnych warunkach, podobnie jak wielu znakomitych polskich sportowców. Ktoś mógł pomyśleć, że Janowicz jest taki czy owaki, lecz moje słowa nie były oderwane rzeczywistości.

Powiedział pan kiedyś, że u nas po jednym złym meczu można z człowieka zrobić "śmiecia i zero". To wyłącznie polska domena?

Tak ogólnie działają media, nie tylko w Polsce, natomiast u nas widać to szczególnie często. Wygrywasz mecz i jesteś wynoszony na piedestał, a gdy się potkniesz - jesteś mieszany z błotem. Nigdy nie analizowałem szczegółowo, dlaczego tak jest. W Polsce brakuje w przestrzeni publicznej szacunku do drugiego człowieka. Mówię nie tylko o relacji dziennikarz – sportowiec. Ludzie się nie szanują, mam wrażenie, że pod tym względem jest coraz gorzej. Patrząc na to, co się dzieje w polityce... Od razu mówię, że jestem apolityczny, natomiast gołym okiem widać, że politycy nastawiają ludzi przeciwko sobie. Dlatego prędko się to nie zmieni.

W tenisie też widzi pan ten brak szacunku?

Też, choćby w relacjach zawodowych tenisistów z młodymi fanami. Gdy miałem dziesięć lat i na korty MKT w Łodzi przyjechał Bartek Dąbrowski, każdy mu "panował". Wisiałem na siatce jak małpka, patrzyłem na każdy jego ruch. Dzisiaj młody adept tenisa wpadnie na chwilę na mecz znanego zawodnika, popatrzy chwilę, trzaśnie zdjęcie i idzie do domu. Czysty sportowy szacunek w młodszych ludziach jest znikomy. Może przez to, że dziś jest dużo łatwiejszy dostęp do gwiazd przez internet. Masz je na wyciągnięcie ręki, piszą do ciebie na Instagramie.

Jerzy Janowicz z partnerką Martą Domachowską, rok 2013 (fot. Rafał Oleksiewicz/Newspix/Pressfocus).
Jerzy Janowicz z partnerką Martą Domachowską, rok 2013 (fot. Rafał Oleksiewicz/Newspix/Pressfocus).

Sportowcy często tęsknią za najlepszymi momentami swojej kariery. Pan jest na drugim biegunie - często wysyła pan sygnały, że rozstanie z tenisem nie boli.

Tęsknię za rywalizacją na wysokim poziomie, tego na pewno mi brakuje. Rok czy dwa lata temu zdarzyło mi się odpalić półfinał Wimbledonu na YouTube i wrócić do przeszłości, dziś robię to coraz rzadziej. Nie czuję potrzeby. Muszę otwarcie powiedzieć, że bardzo wątpię w swój powrót na kort.

W porównaniu do pana czasów tenis się zmienił?

Tak. Stał się bardziej przewidywalny i monotonny, a co za tym idzie – nudny. Dlatego nie robię przed telewizorem tenisowych maratonów. Od czasu do czasu obejrzę mecz i to wszystko.

Czas na MMA? Po informacji Mateusza Borka, że niedługo zobaczymy Jerzego Janowicza w oktagonie, telefon pewnie mocno się rozdzwonił?

Dlatego teraz biorę na celownik Mateusza Borka i mówię jasno, że jeśli coś się dzieje w moim życiu, to ja powinienem o tym publicznie informować, a nie on.

Pytam poważnie.

Ale ja mówię bardzo poważnie! Wejdę z Mateuszem Borkiem do klatki nawet za darmo! (śmiech).

Zostanie pan wkrótce zawodnikiem MMA?

Nigdy nie mówiłem nie. Już parę lat temu wspominałem, że gdy zakończę przygodę z zawodowym tenisem, jestem otwarty na wyzwania. Lubię się sprawdzać.

Decyzja już podjęta?

Nie. Janowicz w MMA – to może się wydarzyć, ale nie musi.

Mówił pan w jednym z wywiadów, że jeśli organizatorzy gal MMA chcą zatrudnić Janowicza, powinni wziąć ogromny kredyt.

Jeśli wezmę w tym udział, to za ogromne pieniądze.

Negocjacje trwają?

U mnie nie ma negocjacji. Podaję swoją kwotę - ktoś się zgadza, albo nie. Bardziej chodzi o to, czy to kierunek, w którym chcę podążyć. Jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji. Pytanie, co z padlem, który sprawia mi ogromną przyjemność. Za parę dni wylatuję na turniej do Szwajcarii, gram w parze z bardzo dobrym Hiszpanem.

Zostawmy klatkę i wróćmy na kort. Tam pomaga pan dziś Idze Świątek jako sparingpartner. To spokojna współpraca, czy czasem lecą wióry?

Wydaje mi się, że w pewnym sensie jestem dla Igi tenisowym autorytetem, więc nigdy nie dała mi do zrozumienia, że wie lepiej. Koncentruje się na poprawianiu własnego tenisa. Dostrzegła w moich komunikatach, że mogę jej pomóc.

Jak to się zaczęło?

Tomek Wiktorowski zadzwonił, czy bym nie potrenował z Igą. Za pierwszym razem musiałem odmówić, nie pamiętam dlaczego. Wrócił do mnie z tą propozycją. Żeby było jasne: to nie tak, że współpracuję z Igą na co dzień i nie wiadomo co robię. Zaczęliśmy na początku tego roku. Gdy Tomek zadzwoni, że akurat są w Polsce i chcą razem potrenować, staram się pomóc. Nie chciałbym się pchać do tenisa z robotą czysto szkoleniową na pełen etat, nie jestem na to gotowy.

Co konkretnie może pan poprawić w grze Świątek?

Tajemnica zawodowa.

Mówi pan, że nie śledzi intensywnie tenisa, ale mecze Igi na US Open pewnie będzie pan oglądał od deski do deski. Choćby po to, by powiedzieć: oho, pomogłem!

Nigdy się tak nie zachowam. Nie ma takiej możliwości, bym wyszedł przed szereg i powiedział, że Iga Świątek poprawiła się w jakimś elemencie dzięki mnie. To nie w moim stylu. A co do śledzenia US Open – Iga za dużo gra, bym oglądał każdy jej mecz!

Świątek wygra prestiżowy turniej w Nowym Jorku?

Wyprzedza pozostałe dziewczyny o klasę. Ma dużo więcej narzędzi niż każda inna tenisistka. Pod względem czystych umiejętności tenisowych mogła z nią konkurować jedynie Ashleigh Barty, której nie ma już na korcie. Jeśli odpadnie na jakimś etapie, będzie to po prostu oznaczało, że miała słabszy dzień. A rywalka rozegrała mecz życia.

Na sam koniec - mogę pisać, że Janowicz oficjalnie zakończył karierę?

Ujmę to w ten sposób - zamknąłem te drzwi, ale nie na klucz. Wątpię, że kiedyś go przekręcę.

Rozmawiał Dariusz Faron, dziennikarz Wirtualnej Polski. 

Źródło artykułu: WP SportoweFakty