Jacek Gaworski: Mam dużo upadków

Newspix / Marek Biczyk / Na zdjęciu: Jacek Gaworski
Newspix / Marek Biczyk / Na zdjęciu: Jacek Gaworski

- Kiedy zacząłem wychodzić na prostą ze stwardnieniem rozsianym, dowiedziałem się o nowotworze rdzenia kręgowego. Pomyślałem: Ok, jak spadać, to z wysokiego konia, a nie jakiegoś kucyka - mówi wielokrotny mistrz Polski w szermierce, paraolimpijczyk.

W tym artykule dowiesz się o:

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Jest pan szczęśliwy?

Jacek Gaworski: Bardzo. Kiedy patrzę na siebie, czuję i wiem, że przeżywam drugie życie. I mogę ze stuprocentową pewnością powiedzieć, że jest to lepsze życie. Jako osoba niepełnosprawna cenię wszystko dużo bardziej, niż kiedy byłem zdrowy. Dostrzegam więcej zalet. Kiedyś wszystko mi uciekało, codziennie powtarzałem te same czynności, nie doceniając tego, co robię. Robiłem wszystko z automatu. Teraz jestem zadowolony z tego, co mam. I to jest najpiękniejsze, co może człowieka spotkać.

[b]

Zazdrości pan?
[/b]

Kiedyś, jako zdrowy sportowiec, zazdrościłem. Wiedziałem, że trenowałem równo z kolegami, a kiedy później widziałem, że komuś lepiej coś wychodzi na zawodach, byłem zły. Przecież mieliśmy te same obciążenia, tyle samo czasu poświęciliśmy na przygotowania, a na koniec dawaliśmy po sto procent z siebie. Pytałem się, dlaczego to oni stoją na podium a nie ja. Teraz już nie pytam "dlaczego". I nie zazdroszczę. Po tym, co przeszedłem, takie pojęcie dla mnie nie istnieje. Cieszę się każdą drobną rzeczą, dziękuję za możliwość uprawiania sportu, za to, że mogę pokazać, że nie ma rzeczy niemożliwych. To wspaniałe uczucie.

Przełamywanie barier to pana największa motywacja?

Nie wstaję rano z myślą, że dziś zostanę bohaterem. Łatwo komuś powiedzieć: "Hej, wiesz, nie ma rzeczy niemożliwych, nie wolno się poddawać". Takich haseł jest teraz pełno, mało kto w nie wierzy. Trzeba coś przeżyć, żeby zdobyć zaufanie. Udowodnić, że z każdej beznadziejnej, skrajnie krytycznej sytuacji można znaleźć wyjście. Że kiedy znajdzie się siłę w środku siebie, łatwo będzie oddać ją na zewnątrz. Ja poczułem, że mogę. To był impuls, nie przyszedł od razu.

ZOBACZ WIDEO Sektor Gości 89. Konrad Bukowiecki o aferze dopingowej: To był szok! Nie puszczę tego płazem

W 2004 roku dowiedział się pan, że jest chory na stwardnienie rozsiane. Wyrok?

Jechaliśmy z młodzieżą z zawodów, w których brałem udział jako sędzia. Czułem, że z moim ciałem dzieje się coś niedobrego. Miałem mrowienie w nogach, byłem coraz słabszy. Zrzucałem wszystko na zmęczenie, cały dzień w ruchu. Myślałem, że to naturalne. Im bliżej domu, było jednak coraz gorzej, miałem problemy z chodzeniem, z mówieniem. Rano obudziłem się bez czucia w nogach, widziałem podwójnie. Dotarło do mnie, że to nie jest zmęczenie, pojechaliśmy do szpitala. Ruszyła lawina.

Wcześniej nie było żadnych sygnałów, że dzieje się coś złego?

Żadnych. Nagle poczułem się bezradny, przechodziłem przecież regularnie badania kontrolne, byłem okazem zdrowia, a teraz nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Zresztą lekarze na początku też nie wiedzieli. Robili kolejne badania, ale widziałem po ich zachowaniu, że nie mogą sobie poradzić z moim przypadkiem i nie potrafią postawić diagnozy. To trwało strasznie długo. Na rezonans miałem trafić błyskawicznie, czyli w tamtych czasach po miesiącu, na szczęście na chirurgii dziecięcej pracował kolega szermierz z mojego klubu. Po pięciu dniach potwierdziło się najgorsze - stwardnienie rozsiane. Świat runął mi na głowę. Do tej pory żyłem wśród ludzi, występowałem przed publicznością, a miałem zostać sam, mogłem liczyć tylko na najbliższych.

Długo się pan godził z nową rzeczywistością?

Na początku chciałem uzyskać jakieś informacje o chorobie. Lekarze nic nie mówili, a nie mogłem zajrzeć do internetu i sprawdzić, jak sobie dać z tym radę. Cały czas myślałem, że to szybko minie, że dadzą mi jakieś leki, poleżę tydzień, góra dwa, w szpitalu, a później wrócę do normalnego życia. Byłem naiwny.

Pana żona powiedziała, że choroba was upodliła.

W początkowej fazie dawaliśmy sobie radę. Przyjęliśmy problem na klatę, ale im bardziej choroba postępowała, nasza wytrwałość słabła. Nie mieliśmy siły walczyć, wiara w to, że będzie dobrze, spadła do zera. Traciliśmy nadzieję. Sam ze sobą czułem się najgorzej, byłem przecież głową rodziny, córka miała piętnaście lat, zawsze dbałem, by nikomu z nas niczego nie brakowało. W końcu skończyły się pieniądze, a leczenie było coraz droższe. Zaczęliśmy pozbywać się kolejnych rzeczy. Widziałem też, że moja żona zaczyna mieć duże kłopoty, żeby przechodzić przez ten czas razem, z podniesioną głową.

[nextpage]
Pan trzymał głowę nadal wysoko?

W środku dużo rozumiałem, chciałem coś zrobić, walczyć, ale ciało nie pozwalało mi na podstawowe rzeczy. Żona wychodziła do pracy, córka musiała mnie karmić, podawać leki. Widziałem, że to dla niej wielki stres. Wszystko szło w złym kierunku, zanosiło się na to, że będę potrzebował coraz więcej od innych, a żona i córka nie będą potrafiły mi pomóc, nie sprawią, że poczuję się lepiej. To było uczucie całkowitej niemocy.

Nie zakwalifikowano pana do leczenia?

Teraz dostęp do refundowanych leków ma dużo więcej osób, z kwalifikacjami jest łatwiej niż kiedyś. Kiedy wychodziłem ze szpitala, skierowano mnie do poradni stwardnienia rozsianego. Na wizytę czekałem miesiąc. Kiedy przyszedł mój termin, stanąłem w kolejce. Było ze trzydzieści osób z różną niepełnosprawnością i tylko jedno krzesełko, lekarka spóźniła się godzinę, nawet nie przeprosiła, później wszystko szło bardzo szybko - po pięciu minutach wychodzili kolejni pacjenci. Trochę mnie to zaniepokoiło. Lekarka przejrzała moje wyniki i powiedziała, że nie może pomóc i że mam się oszczędzać. "Wiekowo nie rokowałem". Włączenie do programu leczenia to było jakieś bujanie w obłokach, leki należały się młodszym, komuś, kto mógł jeszcze długo żyć. Ja miałem sobie radzić.

Miał pan złe myśli?

Wie pan, jak człowiek siedzi w czterech ścianach dłuższy czas, to różne myśli chodzą po głowie. Te najgorsze także. Chciałem wszystkim ulżyć. Teraz patrzę na to z dystansu, ale kiedy przeżywa się to z dnia na dzień i nie widać żadnej drogi wyjścia… Dzięki żonie, córce i innym ludziom przetrwałem, wiem, że musiałem dać radę, ale nawet jak teraz myślę o tamtym okresie… Nie chciałbym tego przechodzić jeszcze raz.

To prawda, że wszystko, na co mógł pan liczyć od państwa, to dwie sztuki pieluchomajtek dziennie?

Tak. Zresztą nic się nie zmieniło do dziś. Takie są przepisy.

Sprzedaliście z żoną ślubne obrączki. Za 180 złotych.

Doszło i do tego. Ale żona podkreślała, że miłość ma się w sercu, a obrączki to tylko przedmiot. Że jeżeli w tym momencie są tyle warte, a te pieniądze mogą pomóc mi przeżyć, to jest właśnie cena miłości. Elżbieta twierdziła, że ratując najbliższą osobę, poświęci wszystko. Uczucie pozostało w sercu, obrączek szkoda, no bo przecież ślub, przysięga, wspomnienia - poszły w świat, ale wtedy to było niezbędne.

Bał się pan, że żona odejdzie? Bał się pan samotności?

Ja się nie bałem, ale kiedy później przebywałem z chorymi na stwardnienie, zrozumiałem, jak wielkie mam szczęście. 80 procent partnerów nie wytrzymuje w takim związku. Nie ma co ukrywać - to wymaga poświęcenia, dużego zaangażowania. Dobrze trafiłem w życiu, lepiej nie mogłem. Ela ciągle powtarza, że przysięga małżeńska do czegoś zobowiązuje i trzyma się tego do dziś. Była i jest w stu procentach ze mną i będzie do końca.

Naprawdę musieliście wybierać: czynsz czy tabletka?

Często musieliśmy wybierać jedzenie czy leki dla mnie. Niektórzy znajomi nie odbierali od nas telefonów, chociaż wcześniej zapewniali, że jeśli będziemy czegoś potrzebowali, to mamy dzwonić. My za to nie otwieraliśmy drzwi, kiedy wiedzieliśmy, że dzwoni komornik. Nie mieliśmy opłaconego czynszu, prądu. To były straszne sytuacje, ale moja cała renta miała wartość jednej tabletki na jeden dzień.

To jak pan przetrwał?

Stanęliśmy pod ścianą. Musieliśmy poprosić o pomoc obcych ludzi. Znajomi pomagali do jakiegoś momentu, ale przecież nie mogli bez końca. Rozumiem, że nie odbierali telefonów. Mieli swoje rodziny, ograniczone możliwości finansowe. Mówili: "Przepraszam, już nie mogę". Byłem w szoku, że na mój otwarty apel o pomoc zareagowało tak wiele osób. Wyciągnięto do mnie dłoń, bezinteresownie. Tam nikt nie robił nic na pokaz, nikt nie chciał zaszpanować, to była pomoc płynąca z serca.

[nextpage]
Jak się w panu zbudował ten charakter do walki? Zawsze pan taki był?

Ze sportu. Trafiłem do szermierki jako dzieciak i odpowiednio mną pokierowano. Pochodzę z rodziny, jakby to brzydko nazwać - z marginesu. Wychowywałem się we wrocławskim trójkącie bermudzkim, w najgorszym otoczeniu. Jako dziecko więcej widziałem zła niż dobra. Mój pierwszy i zresztą do dziś jedyny trener - Krzysztof Głowacki - jest dla mnie jak ojciec. Zastępował mi tego prawdziwego przez wiele lat, nadal mam w nim wsparcie, dawał i daje mi rady. Prowadził mnie od początku, jako wychowawca i nauczyciel. Przygotował mnie do walki także w życiu.

Gdyby nie sport mógłby pan zbłądzić?

Miałbym olbrzymią szansę, bo dorastałem w takim środowisku. Pamiętam, kiedy jeszcze jako pełnosprawny wracałem wieczorami z treningów i zawodów, widziałem kolegów, którzy stali po bramach. Nie marzyli o niczym innym, tylko by się napić i komuś przyłożyć. Miałem u nich fory, wychowywałem się w ich otoczeniu, wiedziałem, że nic złego mnie nie spotka, kiedy będę ich mijał.

Pan zawsze umiał marzyć?

We Wrocławiu trafiłem do pilotażowej klasy szermierczej. Trener nas przekonał, że warto spróbować, bo będzie fajnie i będziemy często grać w piłkę nożną. Przeszliśmy testy sprawnościowe, zaryzykowaliśmy, ale umówmy się, że ta piłka to był magnes, takie sprytne zagranie trenera. Szermierka też nam się dobrze kojarzyła, bo z "Ogniem i mieczem" i z "Panem Wołodyjowskim", ale nie mieliśmy o niej pojęcia. W tym roku mija jednak czterdzieści lat, kiedy nie mogę bez niej żyć. Kiedy stała się moim sposobem na codzienność. Historia zatoczyła koło i we wrześniu tego roku mija 40 lat, jak zaczynałem pierwsze kroki szermiercze w SP85 i dziś również w niej trenuję.

Był pan blisko wyjazdu na igrzyska w Barcelonie w 1992 roku.

Wielokrotnie byłem mistrzem Polski, we wszystkich kategoriach wiekowych, indywidualnie i drużynowo. Na igrzyska rzeczywiście miałem duże szanse, do dzisiaj trener powtarza głośno, że mi je zabrano. Miałem półfinałową walkę z Bogdanem Zychem z Legii Warszawa. To był świetny zawodnik, ale przy stanie 9:9 sędzia popełnił błąd i przegrałem. Niby to zaważyło na moim wyjeździe do Barcelony, ale wcale nie jestem tego taki pewien. Byłem z Wrocławia, a jeśli można tak powiedzieć, szermierka była z Warszawy. Zych był z Legii, trener reprezentacji był z Legii, a mnie było bardzo trudno się przebić, musiałbym być dwa razy lepszy, by nikt nie przyczepił się do mojej obecności w drużynie. Polski floret był wtedy bardzo mocny na świecie. O Barcelonie już nie myślę, poszło w zapomnienie. Na tamte czasy wyciągnąłem ze sportu tyle, ile mogłem.

Coś poza sukcesami na planszy?

Na początku kariery, w kategoriach młodzieżowych, i na początku seniorskiej to była forma ucieczki. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych trudno było znaleźć pieniądze, by podróżować po Polsce, a co dopiero mieć zgodę na zagranicę. Czułem się wyróżniony, że mogłem zwiedzać świat. Chciałem poznawać nowe, chciałem się uczyć. Dopiero kiedy minął pierwszy zachwyt innymi kulturami, dalekimi krajami, zobaczyłem, że moja praca na treningach może przynieść także sukces sportowy. Wcześniej po prostu korzystałem z tego, że mogłem przekraczać granice. Pamiętam wyjazd do Sao Paulo na mistrzostwa świata, kiedy jeszcze na dwa dni przed wylotem nie miałem na niego zgody. Sprawa miała być nie do przejścia, nie udało się załatwić paszportu. Ale ktoś gdzieś zadzwonił, znalazł jakieś dojście. W tamtych czasach wszystko zależało od tego czy ktoś "wciśnie guzik", żeby ktoś inny mógł zobaczyć coś poza komunizmem.

Ma pan przyjaciół z tamtych czasów?

Szermierka jest sportem dość hermetycznym. Do dzisiaj spotykamy się z kolegami z drużyny. Wróciłem do sportu, już trochę innego, bo na wózkach, ale ciągle mam okazje do rozmów ze znajomymi ze starych czasów. Są trenerami, startują w zawodach weteranów. To dość duże grono.

Sam wpadł pan na pomysł, by spróbować sił na wózku?

Po kilku latach leczenia zacząłem dochodzić do siebie. Inicjatywa powrotu do sportu nie była jednak moja - Michał Morys, trener kadry niepełnosprawnych, namawiał mnie, żebym spróbował w ten sposób się rehabilitować. "Może ci się uda, a może nie. Szermierkę masz w małym palcu, nie trzeba cię szkolić, uczyć" - powtarzał. Musiałem tylko przestawić się na wózek. Przyjąłem propozycję wyjazdu na mistrzostwa Polski do Warszawy. Miałem się nie przejmować, w każdej chwili mogłem się wycofać. Ale wpadłem, wciągnęło mnie.

Rywalizacja nadaje dodatkowego sensu w pana życiu?

Czuję radość, że mogę przebywać wśród ludzi. Co ważne - ludzi, którzy mnie akceptują. Każdy jest tu po jakiejś historii, każdy ma kartę choroby. Oni wszyscy walczyli o to, żeby pokazać, że mogą. Że chociaż są niepełnosprawni, to nie znaczy, że mają siedzieć w domu, ale mogą dać radę. Pomyślałem, że skoro oni mogą - to ja też. Coś tam zacząłem wygrywać, ale dużo mi do nich brakowało, tylko że zaangażowanie w sport, pracę dało mi światełko, pomyślałem, że mogę osiągnąć sukces. Nie marzyłem wysoko - chciałem być na treningu, rywalizować. Wykrzyczeć się, wewnętrznie też. Szermierka to taki sport, że można się wyżyć nie robiąc nikomu krzywdy, a krzyk po akcji pomaga w życiu codziennym. Wtedy już nie chce się krzyczeć z rozpaczy.

[nextpage]
Pan często krzyczy na planszy.

Bo chcę wyrzucić z siebie emocje, a poza tym rozgrywam grę psychologiczną. Proszę sobie wyobrazić - dwóch zawodników robi przypuszczalnie tą samą akcję, jeden trzyma nerwy na wodzy i w ogóle się nie cieszy, drugi krzyczy i pokazuje sędziemu, że jest pewny swojej skuteczności. Co widzi sędzia? Że jeden się nie zaangażował, a drugi poszedł na sto procent i to musi być jego akcja.

Odnośnie gry psychologicznej - dostał pan opiekę psychologa po tym, jak pan zachorował?

Nie. Zostałem sam. Dostałem te pieluchomajtki.

Kiedy zaczął pan sobie radzić ze stwardnieniem, los zaatakował z drugiej strony.

Widzieliśmy już pozytywy leczenia, podnosiłem się, czuliśmy, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Przy tej chorobie regularnie robi się rezonans magnetyczny i podczas rutynowego badania zupełnie przypadkowo odkryto coś nowego. Miałem wtedy większe problemy z poruszaniem się, gorzej się czułem, ale myślałem, że albo zaczyna postępować stwardnienie, albo jednak mam za duży wysiłek fizyczny. Rezonans wykazał jednak wiele guzów wzdłuż rdzenia kręgowego. Nowotwór.

Nie za dużo jak na jednego człowieka? Pomyślał pan "dlaczego zawsze ja?"

Obróciłem to w żart. Powiedziałem: "Czemu nie. Jak spadać, to z dużego konia, a nie z jakiegoś kucyka".

Śmiał się ktoś?

Wiedziałem, że skoro zacząłem wygrywać ze stwardnieniem, a także znowu na planszy, to nie ma w życiu rzeczy niemożliwych. Żona ode mnie nie odeszła, córka wspomaga, mam wokół siebie wielu ludzi o dobrych sercach. Nie byłem sam, wierzyłem. Tym razem nie było okresu załamania.

Ale znowu trzeba było uzbierać na leczenie.

Najpierw przeszedłem operację w Berlinie. Usunięto mi dwa, trzy guzy - takie, które się dało, jednak było ich znacznie więcej. Konieczna była kontynuacja leczenia, umówiłem się na kolejną wizytę, ale na nią nie dotarłem. Nie mieliśmy już pieniędzy, nie wystarczyło. Zaczęły się problemy - przerzuty, zdecydowanie większe guzy powstały w miejscu tych, które usunięto. Znowu stanęliśmy przed wielką niewiadomą, lekarze w Berlinie rozkładali ręce, nie wiedzieli, co robić. Nie dało się tego operacyjnie usunąć, więc zaczęliśmy poszukiwania innych sposobów. Na onkologii w Gliwicach nie widzieli możliwości, ruszyliśmy więc za granicę. Znowu w Berlinie pojawiło się eksperymentalne leczenie, za które trzeba było sporo zapłacić.

Zaczął pan kolejną walkę, tym razem o pieniądze.

Napisałem apel na swoim blogu, w akcję włączyła się telewizja, ludzie przypomnieli sobie, że jest taki szermierz, któremu już kiedyś pomogli i który teraz znowu potrzebuje wsparcia. Potrzebne było około 250 tysięcy złotych. Dyskobol Piotr Małachowski oddał swoje trofeum z Diamentowej Ligi, wylicytowaliśmy je za 40 tysięcy, wsparła mnie firma Budimex. Nie zrezygnowałem ze sportu, potrzebowałem także środków na wyjazdy na Puchary Świata, by uzyskać paraolimpijską nominację, potrzebowałem też sprzętu, bo swój oddałem wcześniej młodzieży nie myśląc o tym, że kiedyś mi się jeszcze przyda. Wiedziałem, że nie będę w stanie oddać pieniędzy ludziom, którzy mi pomogli, więc postawiłem sobie dwa cele. Po pierwsze - wyjazd na paraolimpiadę do Rio i medal. Żeby coś po mnie zostało. W szermierce sama kwalifikacja to duży wyczyn, bo kryteria są tak ostre, że udaje się garstce. Po drugie - pomyślałem, że skoro sam dostałem tyle wsparcia, skoro wyciągnięto do mnie ręce, to może spłacę część tego długu zakładając fundację "Pomóż Walczyć o Życie", by pomagać innym. Pomyślałem, że mogę się przydać.

Jak działa fundacja?

Motywowało mnie to, jak wiele osób chciało się dołączyć, jak mnie dopingowano. Jest wiele osób w potrzebie, nie tylko ze stwardnieniem. Widzę, że to był świetny pomysł, widzę, jak ta pomoc płynie. Czuję wielką satysfakcję, że udało mi się to stworzyć. Pomagamy w różny sposób, nie tylko na co dzień, ale także walcząc o zmianę przepisów np. dostępność do nowoczesnych terapii. Chcemy, by pieniądze były lepiej rozdysponowywane, żeby trafiały do ludzi naprawdę potrzebujących pomocy.

To też jakiś sport. Trudny.

My sportowcy jesteśmy stworzeni do walki. Nie ma piłek, punktów, setów, których nie można wygrać, mimo że sytuacja czasami wydaje się beznadziejna. Kiedy leżałem w szpitalach, dowiadywałem się, że jestem dla ludzi inspiracją, nadzieją. Spotkałem takiego młodego chłopaka ze stwardnieniem, z zabitej dechami wsi, który mieszkał ze swoją starą matką i był przekonany, że nikt mu inny nie pomoże. Że kiedy matki zabraknie, zostanie ze wszystkim sam, bo nikt do niego nie przyjdzie. Skontaktował się ze mną i powiedział, że dzięki mnie zobaczył światełko, poprosił o pomoc w różnych instytucjach, zaczął działać. Zrozumiał, że jego życie nie musi lec w gruzach. Wcześniej nawet nie myślał o tym, że ma prawo czegoś się domagać.

No to z fundacją się panu udało. A z Rio podobno mogło być różnie - groźny był ten wypadek samochodowy, który miał pan tuż przed igrzyskami?

Staliśmy w korku, piękna pogoda, słońce świeci, sobota. Żadnego ruchu. Jeden samochód czekał, by skręcić w lewo, my za nim. Rozpędzone auto wjechało w nas z tyłu, z całym impetem, nasze poszło do kasacji. Miałem wstrząśnienie mózgu, przestawienia w kręgach, ale nie aż tak duże, by nie móc się ruszać. Chodziłem w kołnierzu. Miałem to szczęście, że ułamek sekundy wcześniej zobaczyłem ten samochód w lusterku i mogłem się jakoś przygotować, napiąć mięśnie. Wiedziałem, że nie wyhamuje, żona nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia. Z leczeniem poczekała jednak, aż wylecę do Rio. Pamiętam jednak, że chwilę po wypadku pomyślałem, że marzenia o igrzyskach znowu przepadną, że nie będę w stanie na nie polecieć.

Drużynowo wywalczyliście srebrne medale, indywidualnie był pan piąty. To sukces?

Marzyłem o złocie. Szło mi bardzo dobrze, wygrywałem wszystkie walki. Między pierwszymi a finałowymi była jednak bardzo długa przerwa. Zastanawialiśmy się, czy wracać do wioski olimpijskiej, ale to były trzy godziny drogi w obie strony. Nierealne. Zostałem na hali, miałem dużo czasu na przemyślenia, za dużo. Czułem, jak blisko jest złoty medal i że marzenia zaczynają się spełniać, bo mogę wygrać z każdym. Siły zaczęły jednak uciekać. Te osoby, które na co dzień poruszają się na wózkach, od rana kręcą kółkiem - mają biceps jak cztery moje. Kiedy się witamy, zawsze proszę, by zbyt mocno nie ściskały mi dłoni. Fizycznie z nimi przegrywam, nadrabiam techniką, wyszkoleniem, ale na dłuższy wysiłek jestem za słaby. Kiedy turniej wchodził w decydującą fazę, ja jechałem na ostatkach sił, a oni się rozkręcali.

Marzy pan jeszcze o paraolimpijskim złocie?

Cały czas. Pozostaje kwestia, czy dotrwam, by mieć szansę o nie walczyć, muszę płacić 100 proc. za leczenie i rehabilitację, a są to kwoty rzędu kilku tysięcy miesięcznie. Jest garstka ludzi, którzy mnie wspierają, i jestem im bardzo wdzięczny. Niestety na dziś nie mogę być pewien, czy będę miał środki na leczenie. A w połowie listopada zaczynają się kwalifikacje do Tokio. Gdyby były na takich samych zasadach jak cztery lata temu, to byłbym o siebie spokojny. Ale teraz przepisy się pozmieniały. Sumowane są punkty z dwóch broni - floretu i szabli, a ja walczę tylko floretem. Fizycznie nie dałbym rady dołożyć sobie jeszcze jednego treningu, a ciułać po małych punkcikach i przyzwyczajać się do porażek też nie ma sensu. Rywale są lepiej wyszkoleni, przygotowani, a ja nie dałbym rady. Startuję do kwalifikacji z trochę ciężkim plecakiem. Muszę wszystko postawić na jedną kartę, muszę być najlepszy we florecie. A skoro muszę, to zakładam, że będę. Wstaję razem z żoną, jemy śniadanie, a kiedy wychodzi do pracy, zaczynam rehabilitację. Muszę być przygotowany na wielki wysiłek, nie mogę odpuścić w środku kwalifikacji, nie może zabraknąć mi siły. Szermierka to z jednej strony świetna rehabilitacja psychofizyczna, ale z drugiej wielki wysiłek. Czasami czuję osłabienie.

Na czym polegają pana przygotowania?

Zaczynam od elektrostymulacji w "Body Loading", która pobudza mięśnie głębokie. Półgodzinne zajęcia dają mi tyle, co trzy godziny na siłowni, a nie obciążają stawów. Dwa razy w tygodniu córka zawozi mnie do fizjoterapeuty na masaż całego ciała. Treningi szermiercze staram się mieć codziennie. Czasami, kiedy wydaje mi się, że nie mam siły, żona daje mi kopa w tyłek i mówi: "Idź, bo jutro nie będziesz miał siły w ogóle". Dosyć często powtarza, że gdyby nie ona, nie zdobyłbym żadnego medalu. Niestety to prawda.

Zmienia się w Polsce podejście do ludzi niepełnosprawnych?

Pokazujemy, że żyjemy. Widać nas. Będzie lepiej, ale na razie bywa różnie. Wie pan, ja często się wywracam. Przez swoją niepełnosprawność mam dużo upadków. Ludzie reagują jak na pijanego. Czasami nikt nie pomoże. Upił się, niech leży. W innych krajach bywa na odwrót. W takim Hong Kongu tak bardzo chcą pomóc, że bywa to namolne, szokuje. Taka różnica kulturowa. Mam wrażenie, że w Polsce ludzie boją się trochę niepełnosprawnych. Wolą nie zauważać. A przecież z nami można nawet żartować, mamy do siebie dystans. Mój trener - przypominam, że ten sam od 40 lat - w czasie zajęć czasami dla rozładowania sytuacji krzyczy do mnie jak za dawnych czasów: "Jacek, usiądź niżej na nogach!". A ja do niego, że przecież siedzę. Ale na wózku.

Źródło artykułu: