To był polski tydzień skoków narciarskich. Bywały lata, że polskie było tylko miejsce i nic poza tym. Tym razem oprócz Zakopanego gospodarzem Pucharu Świata była także Wisła. Oprócz lokalizacji nasze były także wyniki, a już na pewno na Wielkiej Krokwi. Oczywiście konkursy rozgrywane w kraju nad Wisłą to istne show w wykonaniu Norwegów. Chociaż i my byliśmy cichymi bohaterami. Głównie mam tu na myśli konkurs drużynowy, który rozpoczął zakopiańską zabawę.
Drugie miejsce reprezentacji Polski odbiło się głośno i szeroko w mediach. Nie brakowało komentarzy, wykrzykników, analiz i ocen. Nagle przybyło ekspertów, ujawnili się znawcy, którzy wcześniej jakby spali. Tych "specjalistów" przybyło niczym grzybów po deszczu albo butelek w piaskownicy na Sylwestra. Zaczęło się wielkie gdybanie i rozstrząsanie. W momencie głosy radości z całych sił starały się zagłuszyć spekulacje. Zamiast cieszyć się, karmić, dobrą postawą trzech polskich skoczków, nagle skupiono się na jednym. Zawsze trzeba znaleźć najsłabsze ogniwo, kozła ofiarnego. Patrząc na nieoficjalne wyniki indywidualne z "drużynówki", widzimy że Kamil Stoch był najlepszy, tuż za nim Maciej Kot, a Piotr Żyła czwarty. Mimo wszystko i tak każdy jechał na Krzysztofa Miętusa albo analizował kto mógłby go zastąpić. Nawet za czasów wielkiego Adam Małysz drugie miejsce nie było w zasięgu Polaków, a już na pewno na dużej skoczni. Teraz, gdy mistrz jest na sportowej emeryturze, jego następcy chcą pokazać pazur. Czy jednak głodni sukcesu kibice im to umożliwiają? Co ma czuć właśnie taki zawodnik, który ustawia się na belce w momencie, gdy drużyna prowadzi i coś od niego zależy? No w Polsce na pewno nie będzie się czuł tak, jak powinien... Zamiast myśleć jak najlepiej wykonać swoje zadanie, może zadręcza się tym, co będzie jak nawali. Czy to może pomóc w osiągnięciu sukcesu?
Czy my jesteśmy Austriakami albo Norwegami, że drugie miejsce może być porażką? W ogóle czy nawet oni mają prawo czuć gorycz, gdy ktoś ich pokona? Z drugiej strony nie ma co się dziwić kibicom, bo media odgrywają dużą rolę. Gdzieś się czyta o dramacie naszych skoczków, o pechowym konkursie. Sam już nie wiem... Gdybyśmy wygrali tak jak Słoweńcy, to co? Też byłoby źle? Ktoś by się czepiał, że wygrana po słabym skoku rywala, że nie było wyraźnego lidera. Czasami mam wrażenie, że co by się nie stało, to i tak byłoby źle. Te zawody to historyczny sukces polskich skoków. Ta dyscyplina ma swój byt dzięki pasjonatom, zapaleńcom. Nie mamy choć trochę takich warunków jak Niemcy, Austriacy czy Norwegowie. Mimo to i tak jesteśmy w stanie wyprodukować zawodników, którzy potrafią zająć miejsce w pierwszej dziesiątce konkursu Pucharu Świata. Na miejscu Kamila Stocha bałbym się zdobyć srebrny medal na Mistrzostwach Świata. Co wtedy? Może znowu będzie ogłoszonym wielkim przegranym. Stanie przed sądem, jaki zgotują mu kibice pod zarzutem bycia życiową ofiarą? Wszystko jest możliwe...
Widać wielki postęp, milowy krok do przodu. Zaczynamy być mocni grupą, straszyć rywali. Powoli, regularnie, nie wszystko od razu. Kilka konkursów z polskim duetem w TOP10, podium w zawodach drużynowych na własnym terenie. Nie zawojowaliśmy jeszcze świata, ale nie można wymagać zbyt wiele. Kamil Stoch jest solidnym zawodnikiem, którego stać na wiele. Maciej Kot zaczyna pokazywać pazury, i to w takim stylu jak ten pierwszy. Lider naszej reprezentacji też nie od razu wygrywał, nie był jak Andreas Wellinger u naszych zachodnich sąsiadów. Wiele sportowych talentów nad Wisłą gasło, zanim wypalało. Swoje znaczenie miała presja i podejście kibiców, którzy często byli podpuszczani przez media. Dlatego zachowajmy powagę, umiar i takt. Nie róbmy z historycznego sukcesu porażki. Jeśli chłopaki dają nam palec, nie żryjmy całej łapy, bo to się nie skończy dobrze. Trzeba pamiętać, że skoczkowie to też ludzie i nie wszystko zależy od nóg, a głowa ma swoje znaczenie. Dlatego nie zaśmiecajmy im tych głów.