Jacek Nawrocki: Sam narzucam sobie ciśnienie. Nie wiem, czy robię to świadomie

WP SportoweFakty / Anna Klepaczko
WP SportoweFakty / Anna Klepaczko

Jacek Nawrocki niemal od nowa buduje reprezentację Polski kobiet. Selekcjoner kadry narodowej stara się być perfekcjonistą. - Nie ukrywam, że w każdej swojej pracy sam narzucam sobie ciśnienie - mówi.

W tym artykule dowiesz się o:

WP SportoweFakty: Grzegorz Wagner komentując wybór pana na selekcjonera powiedział dla polsatsport.pl: "nie zdążył jeszcze podpisać kontraktu, a już jedzie się po nim jak po łysej kobyle". Odczuł pan to?

Jacek Nawrocki: Powiem szczerze, że w ogóle nie czytam żadnych opinii i komentarzy w internecie. Kiedy pracowałem w Skrze Bełchatów, dowiedziałem się, w jaki sposób powstają te opinie. To, co być może jest opiniotwórcze dla kibiców, dla mnie absolutnie nie jest. Jeżeli chodzi o mój warsztat pracy czy całą filozofię prowadzenia zespołu, to jeśli ktoś chce ją poznać, to zapraszam na treningi. Wszystkie są otwarte. Można zobaczyć, w jaki sposób pracujemy wraz z całym sztabem. Nie zastanawiam się nad takimi opiniami. Cenię sobie krytykę. A jeśli jest ona konstruktywna, to jak najbardziej z niej korzystam. Zawsze lubiłem u zawodników i trenerów kreatywność. Na pewno przez to również doceniałem, gdy ktoś miał własne zdanie. To, że ktoś powiela jakieś opinie, które są niesprawdzone, wyssane z palca lub powstałe dlatego, że ktoś ma w tym interes, w ogóle mnie nie obchodzi.

[b]

Czy praca selekcjonera jest spokojniejsza niż trenera klubowego?
[/b]
- Jedna i druga praca ma swoją specyfikę. Przeszedłem cały proces kształtowania się jako trener najpierw z juniorami w klubie z Tomaszowa Mazowieckiego, potem jako szkoleniowiec w Skrze Bełchatów. Pracowałem również z kadetami i juniorami w Spale, a także z reprezentacjami. Każda z moich prac miała swoją specyfikę. Każda z nich miała momenty stresujące. Ciężko jest określić, która z nich zostawia na człowieku większy ślad. Siatkówka żeńska znalazła się w takiej sytuacji, że w porównaniu do innych prac, które wykonywałem, potrzebna jest największa kreatywność. Teraz trzeba się najwięcej gimnastykować, żeby coś ugrać. Nie ukrywam, że zawsze grałem o najwyższe cele. Tak było w Skrze Bełchatów czy z reprezentacją Polski juniorów. Wtedy zawsze graliśmy o medale. Aktualna praca z dziewczynami to jest dopiero budowa zespołu, który jest przygotowywany do tego, żeby grać o najwyższe miejsca w Europie.

ZOBACZ WIDEO Plebiscyt na Trenera Roku – Adam Nawałka (źródło: TVP SA)

{"id":"","title":""}

A jeśli chodzi o spokój mentalny? Jest większe ciśnienie?

- To ciśnienie, kiedy trener jest zaangażowany w stu procentach w pracę od czubków palców u stóp do czubka głowy, zależy od tego, jak on sam sobie je narzuci. Wśród trenerów klubowych czy reprezentacji absolutnie to, co się dzieje na zewnątrz, nie powinno mieć wpływu na ich pracę. Opinie nie powinny tworzyć klimatu presji. Natomiast człowiek sam jest w stanie sobie narzucić takie ciśnienie. Nie ukrywam, że w każdej swojej pracy sam sobie je narzucam. Zawsze wyznaczam sobie jak najwyższy cel. Z tego wynika to, że presja jest odczuwalna w każdej z tych prac.

Robi pan to świadomie?

- Nie wiem. To chyba zależy od tego, jakim jest się człowiekiem. To również jest w podświadomości.

Czy czas spędzony w Skrze Bełchatów uodpornił pana na krytykę?

- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, bo jestem pochłonięty pracą, a nie tym, co kto ma do powiedzenia. Świat siatkówki to także świat interesów i pieniędzy. Od krytyki nie da się uciec. Poza tym, możliwość wypowiadania się anonimowego wszystkich ludzi, którzy mają coś złego do powiedzenia, daje im jeszcze większą odwagę do rozpisywania się. Wiele osób mówiło mi, że ci, którzy mają coś mądrego do napisania, nie robią tego, bo nie. Akurat fora nie do końca są do tego stworzone.

Czy polski trener musi mieć grubszą skórę od zagranicznego? Jan Such powiedział kiedyś, że rodakom szybciej podcina się skrzydła.

- Daję z siebie wszystko w pracy. Nie myślę nad tym, czy przyjdzie trener zagraniczny i coś zrobi inaczej. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Cały czas staram się rozwijać. Robię to, co do mnie należy. Chcę to robić perfekcyjnie. Wielokrotnie przebywałem za granicą, gdzie współpracowałem z trenerami zagranicznymi. Wydaje mi się, że wielu trenerów polskich nie ma sobie nic do zarzucenia. Jeżeli ktoś ma kompleksy, to po prostu musi z tym walczyć.

[b]

Jest pan pracoholikiem?[/b]

- Rodzina i najbliżsi przyjaciele częstokroć powtarzają mi, że niestety coś z tego pracoholika w sobie mam. Jeżeli jednak trzeba mieć jakiś nałóg, to ten wcale nie jest taki najgorszy.

W pewnym momencie wszyscy pamiętali panu piąte miejsce ze Skrą, a nie wszystkie zdobyte medale. Czuł się pan niewolnikiem pracy w Bełchatowie?

- Wielokrotnie w rozmowach słyszałem, że ktoś nawet nie pamiętał, czy zdobyłem chociaż jedno mistrzostwo Polski, drugie mistrzostwo Polski, medale w Klubowych Mistrzostwach Świata, Puchar Polski czy srebrny medal Ligi Mistrzów. Ludzie nie utożsamiali tych wyników z moim nazwiskiem. Powiem szczerze, że też mnie to mało obchodzi. Dla mnie najważniejsi są ludzie, z którymi pracuję, czyli sztaby szkoleniowe. Bardzo ważni dla mnie są także kibice. Jeśli jednak ktoś kreuje o kimś opinie bez wnikliwej analizy i powtarza zdania po kimś, to niespecjalnie mnie to obchodzi.

Czy to wynika z faktu, że Skrę uważano za maszynkę do wygrywania?

- Być może tak. Pracowałem w Skrze przez prawie 20 lat. Byłem przy tych wszystkich postępach i kolejnych stopniach trudności, jakimi były mistrzostwa Polski. Tam również dawałem z siebie to, co mogłem. Sezon, o którym mówimy był specyficzny. Mało kto pamięta, że do momentu, w którym nagle w zespole pojawiło się cztery lub pięć kontuzji, a mecze ligowe czasami graliśmy zawodnikami z Młodej Ligi, mieliśmy drugie miejsce w lidze, mając o jeden mecz rozegrany mniej od lidera. Byliśmy w ćwierćfinale Pucharu Polski, zdobyliśmy medal w KMŚ i nie przegraliśmy ani jednego meczu w Lidze Mistrzów. Potem skład posypał się przez absencje Mariusza Wlazłego i Michała Winiarskiego, a w pewnym momencie także Daniela Plińskiego i Aleksandara Atanasijevicia. Dopiero siedem dni przed ćwierćfinałem z Resovią zebraliśmy się wszyscy.

A Skra nie miała wtedy mocnej i szerokiej kadry. Rezerwowi byli uzupełnieniem składu.

- No tak, ale relatywność kadry była podobna, jak w innych klubach. Niestety, dopadły nas kontuzje. Przez to i inne kwestie nie mieliśmy w stu procentach pełnego składu. Wtedy trochę zabrakło, żeby wyjść zwycięsko z ćwierćfinału. Widocznie tak miało być. To już jest historia. Bardzo wiele zawdzięczam Skrze Bełchatów. Lata tam spędzone zawsze będę wspominał dobrze.[nextpage]
Każdemu człowiekowi przypina się łatkę. Panu zarzucano niechęć do zmian oraz przestawianie atakującego na przyjęcie.

- Każda z tych roszad wiązała się w sytuacją w drużynie. Gdyby porozmawiać z zawodniczkami, które prowadzę, to ja jestem ostatni, który jest za rewolucjami i zmianami pozycji. Sytuacja z Mariuszem Wlazłym w mojej opinii była konieczna. Chciałem wykorzystać w grze jego i Atanasijevicia. Nie do końca się to udało, choć w pewnym momencie mieliśmy bardzo dobre wyniki. Tak naprawdę wszystko rozłożyło się w końcówce. Wielokrotnie rozmawialiśmy z Mariuszem o tym, czy godzi się on na zmianę pozycji. On tę zmianę przyjmował. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że mieliśmy też mocnego Serba na ataku i jego potencjał chciałem wykorzystać. Jeśli chodzi o Kasię Skowrońską na przyjęciu, zmieniliśmy jej pozycję na Igrzyskach Europejskich w Baku. Nikt nie może mieć za to pretensji. Tam akurat był sukces i srebrny medal. Ta zmiana była trafiona. Zresztą to również było zrobione po ustaleniu z samą zawodniczką. Największe obciążenie miała sama siatkarka. Chwała jej za to, że potrafiła taką zmianę udźwignąć. Ostatnio próbujemy tego samego rozwiązania z Malwiną Smarzek.

[b]

Jak pan to widzi?
[/b]
- To też nie jest jakieś nasze widzimisię robione dlatego, że Malwina nie nadaje się do gry na ataku. Tak absolutnie nie jest. Szukamy zawodniczki z dobrymi warunkami na pozycję numer cztery. Nasze wszystkie ruchy determinuje konieczność lub struktura drużyny, która powstaje. Na pewno to nie ja jestem za takimi zmianami. Konieczności, przed którymi stoimy sprawiają, że się na takie ruchy decydujemy.

Chemik ułatwia panu zadanie, ustawiając Smarzek na przyjęciu?

- Zanim Malwina zaczęła ostatni sezon na ataku i całe World Grand Prix zagrała na tej pozycji, skontaktowałem się i porozmawiałem z trenerem, który jeszcze wtedy miał prowadzić klub. Wspólnie ustaliliśmy, że jest to dobra droga dla Malwiny. Nie wyobrażam sobie, żeby zawodniczka jedną rolę odgrywała w klubie, a inną w kadrze. Jesteśmy na takim etapie, że nie możemy przeoczyć żadnej siatkarki. Każda z nich musi mieć dawkowaną pracę w reprezentacji i klubie. Jeżeli cztery miesiące w kadrze i siedem miesięcy w klubie będzie dobrze przepracowane na jednej pozycji, to jest to jedyna droga do tego, aby był postęp. Myślę, że tak będzie w przypadku Malwiny. Cieszę się, że znaleźliśmy wspólny consensus w tej sprawie.

Przed czym ma pan największe obawy związane z reprezentacją Polski?

- Nie rozpatruję tego w tych kategoriach. Postrzegam tę pracę jako wielkie wyzwanie i coś, co jest dla mnie zaszczytem. Nie wiem, czy to nie jest w moim życiu sportowym największe wyzwanie. Wiadomo, że borykamy się z różnymi problemami. W tej chwili szukamy mocnych skrzydłowych. Kto ma dwie skrzydłowe, ten rządzi w siatkówce. Nam na tej pozycji trochę powstała dziura. Liczę, że te zawodniczki, na które postawimy, będą się rozwijały, a przy tym reprezentacja będzie wracała na swoje miejsce.

Mówiąc o obawach miałem na myśli odmowę powołań przez zawodniczki.

- Specjalnie z takim problemem się nie spotkałem. Być może w jednym czy dwóch przypadkach było tak, że ustalaliśmy z zawodniczką formę powołania. Ja jako takich problemów nie miałem. Zdarzył się również wypadek zdrowotny. Do tej pory jednak nie doświadczyłem tego zjawiska.

[b]

Czy ma pan takie pasje, które całkowicie pozwalają panu na odcięcie się od siatkówki?
[/b]
- Tak, choć gdybym powiedział, że całkowicie, to chyba bym skłamał. Myślę o siatkówce 24 godziny na dobę. Mam wspaniałą rodzinę i oparcie w niej. To jest chyba najważniejsze w życiu człowieka. Na swoje hobby, czyli dobre filmy i książki, też staram się znaleźć czas.

Podobno jest pan fanem skoków narciarskich, to prawda?

- Nie potrafię tego fenomenu wytłumaczyć, ale wielu znajomych pyta mnie o to, co ja widzę w tych skokach. Nie wiem, skąd się to u mnie wzięło. Jest to jakaś pasja, która urodziła się w moim dzieciństwie. Zawsze te skoki mnie pociągały. Sam nigdy nie stanąłem na stoku. Być może gdzieś na uczelni kazali nam kiedyś zjechać spod progu na nartach, ale to było wszystko. Nie wyjaśnię tej pasji, ale to prawda, od dawna jestem wielkim kibicem skoków narciarskich.

Kto wygra Turniej Czterech Skoczni?

- Jako prawdziwy fan będę oczywiście kibicował Polakom. Mam nadzieję, że ustabilizuje się forma Kamila Stocha. Być może Maciej Kot będzie w stanie zrobić niespodziankę, bo ma przebłyski w tym sezonie. Chyba jednak trzeba pamiętać o młodym Domenie Prevcu. Po tym, jak dostał on baty w mistrzostwach Słowenii od Jerneja Damjana, jego ambicja na pewno będzie podrażniona. On będzie jednych z największych faworytów.

Jakie ma pan postanowienie na rok 2017?

- Nie mam wielkich wymagań. Bardzo bym chciał, żeby można było pracować w spokoju i zdrowiu. Chcę realizować swoje pasje. Zależy mi także na tym, aby nadal prowadzić swoje życie rodzinne i godzić je ze sportem. To jest dla mnie naprawdę bardzo istotne i najważniejsze.

Rozmawiał Mateusz Lampart

Komentarze (0)