Łukasz Wiśniewski: Dlaczego wybrałem siatkówkę? Nie mam pojęcia!

WP SportoweFakty / Adrian Sawko
WP SportoweFakty / Adrian Sawko

W dzieciństwie grał z kolegami w piłkę nożną i koszykówkę. O wyborze siatkówki zadecydował przypadek. Łukasz Wiśniewski w rozmowie z portalem WP SportoweFakty opowiedział o początkach kariery oraz o obecnej, komfortowej sytuacji ZAKSY w lidze.

WP SportoweFakty: Jeżeli ktoś przychodzi na świat w tym samym dniu, co Stephane Antiga [3 lutego - red.], musi być skazany na sukces w siatkówce.

Łukasz Wiśniewski: Hmmm… Wtedy to jednak nikt o tym nie myślał. Do czternastego roku życia nie miałem pojęcia, czym jest siatkówka. Pamiętam, że tata oglądał transmisje meczów, kiedy Kędzierzyn rywalizował z Częstochową w finałach - ja wtedy także gdzieś ukradkiem je śledziłem, ale nie był to sport, który mnie interesował. Biegałem z kolegami na podwórku za piłką i można powiedzieć, że siatkówką zająłem się przypadkiem.

Więc jak to się stało, że został pan siatkarzem UKS Serbinów Biała Podlaska, a nie piłkarzem Włodawianki Włodawa?

- Kiedy graliśmy w piłkę nożną, w pewnym momencie wzrost zaczął mi przeszkadzać, bo koledzy biegali między moimi nogami. Pamiętam, że na zawodach w gimnazjum jeden z trenerów podszedł do mnie i powiedział, że chciałby mnie wysłać na zgrupowanie kadry województwa lubelskiego. Wtedy trenerem kadry był Maciej Sobieraj, który nadal jest szkoleniowcem UKS Serbinów Biała Podlaska. Rodzice powiedzieli, że decyzja należy wyłącznie do mnie. W tym czasie miałem także ofertę na taki sam obóz, tylko że koszykarski. Mało tego, odbywał się tego samego dnia, więc musiałem błyskawicznie podjąć decyzję. Z koszykówką miałem styczność, ponieważ z piłki nożnej przerzuciłem się na tę dyscyplinę sportu i przez pół roku na nią uczęszczałem. A dlaczego wybrałem siatkówkę? Nie mam pojęcia, ale jestem szczęśliwy, że tak się stało.

Pańskie rodzinne miasto - Włodawa to miejscowość fascynująca, bo stykają się tam trzy kultury: polska, ruska [nie mylić z rosyjską - red.] i żydowska. Często wraca pan myślami do tego miejsca?

- Oczywiście, że tak i bardzo tęsknię. Z racji wykonywanego przeze mnie zawodu nie mam wielu możliwości przebywania z rodziną. Ostatnie wakacje miałem całe wolne, więc mogłem odświeżyć znajomości, odwiedzić rodzinę. Wzajemnie cieszyliśmy się tym czasem. Sentyment do Włodawy pozostał, co prawda większość znajomych wyjechało, ale kontakt utrzymujemy stale i w wolnych chwilach się spotykamy.

Z Białej Podlaskiej trafił pan do Spały. O rygorze panującym w tym ośrodku mówi się wiele. Hala, wokół las i nic więcej…

- W pierwszej klasie były chwile zwątpienia. Mieliśmy wówczas taki cykl treningowy, że więcej czasu spędzaliśmy na tartanie biegając, niż trenując siatkówkę. Z drugiej strony musieliśmy się przygotować fizycznie, bo wszyscy przyszliśmy jako "szczypiorki", a trzeba było zrobić z nas siatkarzy. W Spale życie toczy się tak, że np. w zimie przez dwa miesiące człowiek nie musi wychodzić na zewnątrz, jeżeli nie ma takiej potrzeby. Wszystko mieści się w jednym budynku. Chodzi się korytarzami tak, że nie trzeba nosa na dwór wystawiać. Ale jeżeli ma się cel przed sobą, robi się to, co się kocha, wtedy ten czas jakoś szybciej leci…

Dawid Konarski w rozmowie z portalem WP SportoweFakty mówił, że w jego życiu, także sportowym, ważną rolę odegrały dwie kobiety: jego pierwsza trenerka i żona. Zwłaszcza dzięki tej drugiej nie myślał o imprezowaniu, tylko skupiał się w stu procentach na treningach. U pana było podobnie?

- Dzięki trenerowi Sobierajowi, który mnie ściągnął do gimnazjum w Białej Podlaskiej poznałem moją żonę, z którą jestem do dziś i tak już pozostanie. Można powiedzieć, że siatkówka nas połączyła. A jeśli chodzi o imprezowanie? Teraz już wiem, że rodzice naprawdę z ciężkim bólem serca puścili mnie z domu i to w tzw. "głupim" wieku, kiedy często niezbyt mądre pomysły przychodzą do głowy. Wówczas trener Sobieraj czuwał nade mną nie tylko siatkarsko, ale i wychowawczo. Rodzice mi ufali, a ja także wiedziałem, że jeśli przekroczę granicę to będę musiał wrócić do domu. Dlatego bardzo twardo stąpałem wtedy po ziemi.

Można powiedzieć, że w kwestiach zdrowotnych życie pana nie oszczędzało. W Kędzierzynie-Koźlu pojawiały się nawet zarzuty do sztabu…

- Osobiście z takimi zarzutami się nie spotkałem. W tym sezonie wiele osób związanych z siatkówką, co mnie akurat zdziwiło, pytało jak z moim zdrowiem, bo wiedzą, że jestem "kontuzjogenny". Ja w ogóle nie wiem co to znaczy być "kontuzjogennym". Pierwszego poważnego urazu doznałem podczas pobytu w Spale, przeszedłem wówczas operację więzadła krzyżowego. Zeszły sezon nie był dla mnie zbyt szczęśliwy. Ale przy ilości skoków, jakie oddajemy na meczach i treningach, przy tym tysięcznym można spaść koledze na stopę, źle wylądować i skręcić kostkę. W poprzednim sezonie przydarzyło mi się to dwukrotnie. Najpierw spadłem na nogę Lucasowi Lohowi, podkręcając przy tym kolano i wtedy miałem naderwane więzadła.

Oczywiście - mogłem wówczas wrócić szybciej, ale każdy lekarz mówi jedno: lepiej odpocząć dwa dni dłużej i pozwolić żeby więzadło się zregenerowało. Odczekałem sześć tygodni, które musiałem i niestety po dwóch treningach, podczas meczu z Częstochową, jeden z pierwszych skoków, ląduję na stopie Dicka Kooya i skręcam kostkę. Na to człowiek nie ma wpływu. Wracając z zakupów można źle stanąć na krawężnik i również doznać takiej samej kontuzji. Dlatego nie zgodziłbym się z opinią, że jestem "kontuzjogenny".

Niektórzy łowią ryby, inni jeżdżą na rowerze lub biegają, a pan jak spędza wolny czas?

- Nie jestem oryginalny w tej kwestii. Przede wszystkim lubię dobrze zjeść - to znaczy niedużo, ale smacznie. Często próbujemy z żoną nowych kuchni. Tak jak każdy lubię dobre kino. W ramach relaksu siadam przed konsolą i gram. Poza tym interesuję się również piłką nożną, którą śledzę na co dzień, a szczególnie mocno kibicuję lidze angielskiej - drużynie Chelsea Londyn. Od dłuższego czasu wybieram się na jakiś mecz, ale niestety terminarze się pokrywają z naszą ligą i jest ciężko to marzenie zrealizować.

Patrząc na pana dorobek nagród indywidualnych, śmiało można stwierdzić, że jest pan "wymiataczem" Pucharu Polski, mając na koncie trzy statuetki - dwukrotnie najlepiej blokującego i raz najlepiej zagrywającego.

- Oddałbym tegoroczną nagrodę za trofeum dla całej drużyny. Troszkę nam się wymknął ten puchar z rąk. Dawid Konarski mi mówił ostatnio, że drugi raz z rzędu w podobny sposób przegrał te zawody. W zeszłym roku nikt nie stawiał na Gdańsk, bo to Rzeszów był wielkim faworytem, ale to właśnie Rzeszów przegrał ten mecz. Ale jeżeli po raz kolejny ma się spełnić przepowiednia, że zwycięzca Pucharu Polski nie wygrywa mistrzostwa Polski - niech zostanie, tak jak jest.

W życiu zarówno prywatnym, jak i zawodowym jest pan długodystansowcem. Czy myślał pan kiedykolwiek o wyjeździe za granicę?

- Póki co o tym nie myślałem i na razie również nie myślę. Co prawda kończy mi się kontrakt w Kędzierzynie-Koźlu, ale na razie skupiam się na tym, co jest przed nami. Wszyscy wokół zachwalają ZAKSĘ, świetnie gramy, ale jeszcze w tym sezonie nic nie wygraliśmy. Po takim sezonie, srebro też cieszy, bo pamiętam doskonale, co działo się przed rokiem. Rozgrywki 2014/2015 były dla nas nieudane. Dlatego srebro także byłoby dobrym wynikiem, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia i myślę, że nikt z nas nie będzie się cieszył ostatecznie z drugiego miejsca. Ani o wyjazdach za granicę, ani o kontraktach nie myślę, bo jestem skupiony na pracy, żeby cieszyć się z sukcesu po ostatnim meczu.

[nextpage]
ZAKSA zapewniła sobie pozycję lidera na trzy kolejki przed końcem rundy zasadniczej. Waszej pozycji już nic nie może zagrozić.

- Duży wpływ na tę sytuację miał początek sezonu, bo na zgranie nie mieliśmy zbyt wiele czasu, ale liga tak się ułożyła, że pierwsze spotkania graliśmy z tymi teoretycznie słabszymi zespołami. Transfery nowych zawodników także okazały się niezwykle udane. Kolejnym czynnikiem był powrót Grześka Boćka - jak to mówiliśmy: wypuścili zwierzaka z klatki. Rafał Buszek również wniósł swoją osobą ogromną pomoc. To nam dodało pewnej wiary w siebie, bo nie byliśmy na samym początku do końca zgrani. Mecze z teoretycznie słabszymi rywalami nam pomogły. Następnie zagraliśmy dwa, trzy spotkania, udało się wygrać i to po 3:0, z tego co pamiętam. Wtedy ta machina się napędziła.

ZAKSA obecnie na żadnej pozycji nie posiada słabego punktu. A wy wraz z Jurijem Gladyrem od kilku sezonów niezmiennie pozostajecie "królami środka". W tym elemencie spokojnie możecie się równać chociażby ze Skrą Bełchatów.

- Robimy to co do nas należy. Przede wszystkim na samym treningu, jeżeli rywalizuje się z najlepszymi na tej pozycji, chcąc nie chcąc człowiek musi się rozwijać. Każdy z nas jest ambitny i robi wszystko, by z dnia na dzień polepszać swoje umiejętności. Możemy się porównywać nie tylko ze Skrą, ale i z Asseco Resovią Rzeszów.

Podczas zeszłorocznych problemów zdrowotnych pana i Jurija Gladyra, z powodzeniem zastępował was Krzysztof Rejno. Skromny człowiek, a zarazem bardzo zdolny.

- To jest cicha woda… Bardzo fajny chłopak, perspektywiczny, z bardzo dobrymi warunkami fizycznymi, a w dodatku ciągle młody. Duże granie jest jeszcze przed nim. W tamtym roku wykorzystał swoje pięć minut, w związku z naszymi kontuzjami zastąpił nas całkowicie i w żadnym meczu nie odstawał poziomem. Naprawdę czapki z głów dla niego. Jeżeli nie poprzestanie na tej pracy, którą wykonał do tej pory, wróżę mu świetlaną przyszłość.

W życiu ma pan szczęście do wybitnych rozgrywających: Fabian Drzyzga, Paweł Zagumny, Benjamin Toniutti. Czy współpraca z tymi dwoma ostatnimi nazwiskami bardzo się od siebie różni?

- Oczywiście niczego Benowi nie ujmując, mimo tego, że jest niski to skacze niesamowicie i to jest jego ogromny plus. A jeśli chodzi o porównanie go z Pawłem Zagumnym - każdy z nich jest inny. Nie ukrywam, że "Guma" był głównym czynnikiem mojego transferu do Kędzierzyna. Bardzo chciałem z nim grać i cieszę się, że tak się stało, bo zawsze mi imponował doświadczeniem. Po każdym secie pamiętał dokładnie, w którym ustawieniu do kogo wystawił piłkę i zawsze wiedział, gdzie przeciwnik może pójść blokiem. Dla mnie to jest niesamowite, bo do tej pory nie potrafię sobie takich rzeczy notować na bieżąco. Natomiast "Totti" - młody, żywiołowy, szalony - w bardzo pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Wszyscy mówią o rodzinnej atmosferze, która panuje w klubie. Pan może to oczywiście potwierdzić?

- Tak było od pierwszego spotkania, kiedy jeszcze nie dojechali kadrowicze, a my trenowaliśmy sami z "Fefe" i z Miśkiem Chadałą. Atmosfera od samego początku była rewelacyjna i na treningach i poza nimi. Kiedy istniała potrzeba, trener docisnął śrubkę, a każdy wiedział, co ma robić. Był także czas na śmiech i żarty. Tak zostało do dziś. Wszyscy kadrowicze dojechali, a atmosfera wtedy jeszcze się polepszyła. Klub dokonał w tym roku samych pozytywnych transferów. Chemia jest wśród nas.

W poprzednim sezonie play-offy graliście do dwóch zwycięstw, obecnie pierwszy z drugim bije się o mistrzostwo. Czy takie zmiany są potrzebne? Pomagają, bądź przeszkadzają w jakiś sposób?

- Na pewno nie przeszkadzają, a zawsze są czymś podyktowane. W tym roku jest to Rio - główny cel wszystkich. Dlatego szybciej musimy skończyć ligę, żeby kadrowicze mogli się przygotować do igrzysk. Najpierw oczywiście należy tam awansować. System rozgrywek zawsze ocenia się na końcu, jak to wypali w sensie stricte sportowym, ale również odnośnie oglądalności. W poprzednim roku było tak, że graliśmy non stop, praktycznie co trzy dni, zaraz po mistrzostwie świata chłopaków. Nie dość, że oni zdobyli to trofeum, za chwilę błyskawicznie ruszyła liga, a mecze odbywały się co dwa dni. W rezultacie w telewizji była tylko i wyłącznie siatkówka. W pewnym momencie mieliśmy do czynienia z przesytem. Nie tylko my mieliśmy dość, ale i kibice. Ile można oglądać siatkówkę? W tym roku o wiele lepiej to wygląda.

W rozmowie z telewizją lokalną Oskar Kaczmarczyk mówił ostatnio, że co prawda skład kadry narodowej jest już wykrystalizowany, ale na powołanie ma szansę jeszcze jedno nazwisko, być może z ZAKSY. Jak pan myśli, o kim mowa?

- Nie mam pojęcia… Grzegorz Pająk!

A Łukasz Wiśniewski?

- Podczas meczu z Bełchatowem na widowni był Stephane Antiga, przywitaliśmy się jedynie, ale nie zamieniliśmy nawet zdania. Nie wiem czy on już rozmawia z chłopakami, na pewno musi już jakąś listę tworzyć, ale do mnie żadne słuchy nie docierają. Poza tym pozycja środkowego w naszej reprezentacji jest tak silnie obsadzona… Cieszę się, niech chłopaki grają, a ja w kadrze jakoś bardzo potrzebny nie jestem.

Można powiedzieć, że od zarania dziejów o miejsce w składzie rywalizuje pan z Piotrem Nowakowskim i Andrzejem Wroną. Tak było w Częstochowie i tak jest w kwestiach reprezentacji.

- Trener Antiga powołuje chłopaków, którzy mu się od początku sprawdzili, więc dlaczego nie ma tego kontynuować? Oczywiście, powołanie jest ogromnym wyróżnieniem, zaszczytem. Jeżeli bym takowe otrzymał - na pewno stawiłbym się na zgrupowaniu, nie ma żadnych wątpliwości. Ale naprawdę nie mam żadnego ciśnienia. Wykonujemy w tym roku bardzo dobrą robotę w ZAKSIE i na tym się koncentruję, a o kadrze na tę chwilę nie myślę.

Rozmawiała Anna Kardas

Źródło artykułu: