Do niedawna David Gleirscher o wyjeździe do Pjongczangu mógł pomarzyć. Bliżej nominacji był jego brat, Nico. Kwalifikację zapewnił sobie dopiero 21 stycznia, czyli niecałe trzy tygodnie przed igrzyskami. W Lillehammer zajął szóste miejsce i pojechał do Korei kosztem... swojego brata. 23-latek pochodzi zresztą z rodziny saneczkarzy. Ojciec trzy razy wziął udział w igrzyskach, zdobywał medale mistrzostw świata.
Do tej pory Gleirscher nie osiągał właściwie żadnych znaczących rezultatów. Od wielkiego dzwonu kręcił się wokół podium, raz zajął czwartą lokatę. Punktował regularnie, ale w tak wyrównanej stawce nie dawano mu szans na czołówkę. Przecież na MŚ 2017 uplasował się dopiero na 49. pozycji, daleko za Polakiem Maciejem Kurowskim (29. lokata).
Jeśli Austriacy liczyli na medal, to zdecydowanie bardziej wierzyli w mistrza świata, Wolfganga Kindla. Tymczasem Gleirchser zadziwił. W pierwszym przejeździe sensacyjnie pokonał głównego kandydata do tytułu, obrońcę złota Felixa Locha. W kolejnych przejazdach utrzymywał wysokie tempo, ale Niemiec wybierał jeszcze lepsze ścieżki i wyraźnie prowadził po trzech ślizgach.
Gleirchser zakończył rywalizację niezłym zjazdem. O złocie pewnie nie myślał, bo Loch czekał na górze z przewagą 0,2 s. Dwukrotny mistrz olimpijski do połowy toru mógł czuć się mistrzem. Na jednym z wiraży popełnił jednak katastrofalny błąd, stracił prędkość i do mety dojechał z bardzo słabym czasem. W konsekwencji spadł poza podium. A Gleirscher nie wierzył we własne szczęście, jego mogło w ogóle nie być w Pjongczangu. Bardzo prawdopodobne, że już w 3. dniu igrzysk poznaliśmy najbardziej nieoczekiwanego zwycięzcę zmagań.
ZOBACZ WIDEO Jagna Marczułajtis: Czwarte miejsce na igrzyskach to największy ból