Podpisanie umowy z 40-letnim bramkarzem wydawało się manewrem na zrównanie sobie kibiców. Zwłaszcza że Dariusz Mioduski, prezes Legii, nie jest ulubieńcem trybun. Powrót Artura Boruca do Legii był jednak strzałem w dziesiątkę pod każdym względem - marketingowym i przede wszystkim sportowym.
Media społecznościowe klubu zwariowały po tym transferze. Gdy Artur Boruc przechodził do Legii w zeszłe lato jako wolny zawodnik, news o tej informacji przebił zainteresowaniem wcześniejsze rekordowe wydarzenia, choćby remis drużyny z Realem Madryt w Lidze Mistrzów (3:3) w 2016 roku. Również post na Instagramie klubu osiągnął rekordowy zasięg w historii profilu Legii.
To było szaleństwo, ale nie tylko w Internecie. Wyprzedały się wszystkie koszulki bramkarza w klubowym sklepie, o kilkadziesiąt procent wzrosła też sprzedaż karnetów na mecze zespołu. Boruc to jeden z kilku graczy w całej historii Legii, którego kibice darzą bezgranicznym szacunkiem.
To nie miś z Krupówek
Zawodnik trafił do Legii z Pogoni Siedlce w 1999 roku. Zdobył mistrzostwo i puchar Polski. Później wyjechał za granicę i po piętnastu latach występów w Szkocji, Włoszech i Anglii wrócił do kraju. Choć w tym czasie nie zapominał o Legii. Będąc piłkarzem Celticu Glasgow, przyjechał na wyjazdowy mecz Legii z Wisłą, gdzie zawieszony na płocie w Płocku prowadził doping. Wielokrotnie w barwach innych drużyn pokazywał do kamery "elkę" - oznaczającą przywiązanie do klubu z Warszawy. A nie tak dawno, grając w AFC Bournemouth, przyjechał do Glasgow na mecz Legii z Rangers. Z sektora gości z megafonem w ręku bawił się z kibicami na trybunach. Na drugi dzień rano jak gdyby nic stawił się na treningu swojego zespołu.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Bramkarz popełnił błąd. Padł super gol
- Policja długo nie chciała mnie wpuścić, ale się uparłem. Przekonywałem, że przecież nie przyjechałem do Glasgow się awanturować, tylko wspomóc dopingiem mój były klub - opowiadał nam bramkarz.
Co jednak piękne w tej historii, Boruc po powrocie do Legii robi swoje. Jest liderem szatni i przede wszystkim - imponuje formą na boisku. To nie "miś z Krupówek", z którym można sobie zrobić zdjęcie i który odcina kupony od kariery. - Jest wsparciem dla mnie i dla chłopaków z drużyny. I prezentuje najwyższą formę - chwali go trener Czesław Michniewicz.
Borucowi nie można odmówić przywiązania do barw. Czasem potrafi publicznie skrytykować zespół, jak po meczach z Florą Tallinn w tym sezonie. Wtedy mówił o braku ambicji drużyny i mentalności niektórych z graczy nienadającej się na europejskie puchary. Za ucho pociągnął też Filipa Mladenovicia, dając do zrozumienia, że ma spore zastrzeżenia do gry obronnej kolegi. Borucowi można po prostu więcej, ale te emocje czasem mu puszczają. Najlepszym przykładem jest ostatni mecz ligowy ze Śląskiem Wrocław i obraźliwy komentarz Boruca w mediach społecznościowych skierowany do sędziego. Legia przegrała 0:1 po niefortunnym zachowaniu asystenta arbitra.
Boruc się zwrócił
Prezes Mioduski jednak na pewno nie żałuje, że w przypadku Boruca sięgnął głębiej do portfela. Ma w szatni lidera i walczaka na boisku. Rok temu dał bramkarzowi najwyższy kontrakt w drużynie, przekraczający 200 tysięcy złotych miesięcznie oraz wysoką kwotę za sam podpis na umowie - będący równowartością prawie czteromiesięcznej pensji zawodnika.
Ale Boruc szybko się spłacił. Sięgnął z Legią po tytuł i mocno przyczynił się do wprowadzenia drużyny do fazy grupowej Ligi Europy. To jego interwencje ze Slavią Praga i w Moskwie ze Spartakiem utrzymywały drużynę przy życiu. Legia w tej edycji pucharów zarobiła już 5,4 miliona euro (około 25 mln zł). Boruc zwrócił się z nawiązką, a Legia wróciła do gry w pucharach na poważnym etapie po pięciu latach przerwy.
Liga Europy: cenna wygrana Legii Warszawa! Tyle zarobią mistrzowie Polski
"Dla nich to potwarz". Przed Legią otworzyła się wielka szansa