Grzegorz Rasiak. Piłka ma krótką pamięć

Newspix / Krzysztof Dzierzawa / PressFocus / Na zdjęciu: Grzegorz Rasiak
Newspix / Krzysztof Dzierzawa / PressFocus / Na zdjęciu: Grzegorz Rasiak

- Piłka ma krótką pamięć. W mojej karierze punktem zwrotnym była śmierć taty. Dotarło do mnie, że niezależnie czy kopnę piłkę w prawo czy w lewo, nic się nie zmieni - mówi Grzegorz Rasiak, były reprezentant Polski w piłce nożnej.

W tym artykule dowiesz się o:

[b]

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Trudno jest piłkarzowi wygasić silniki po zakończeniu kariery?
[/b]
Grzegorz Rasiak: Przeprowadziłem się do Włoch, korzystałem z uroków życia nad morzem. Wybór Genui nie był przypadkowy, kluczowa była szkoła międzynarodowa dla dzieci i możliwość przyglądania się piłce nożnej w najwyższym wydaniu. Widziałem Sampdorię na żywo w piętnastu meczach oraz syna w jej akademii. Dałem sobie trochę czasu, żeby odpocząć. Doceniam to, że jako piłkarz miałem zajęte maksymalnie pięć godzin w ciągu dnia, a teraz doba okazuje się za krótka.

Bywa pan w ogóle w domu? Bo jak się popatrzy na pana media społecznościowe, to można odnieść wrażenie, że co tydzień jest pan gdzie indziej.

Wszystko zależy od tego, jak ułoży się terminarz. Koncentruję się przede wszystkim na oglądaniu piłkarzy w Anglii i w Polsce, ale korzystając z możliwości bywam też we Włoszech czy jak ostatnio - w Nigerii. Złotej karty w liniach lotniczych raczej nie dostanę, ale prawda jest taka, że do Anglii z Wrocławia mam krótszą drogę niż na przykład do Białegostoku. Ta moja aktywność pokazuje, że lubię to, co robię. Sprawia mi to przyjemność.

Bycie menedżerem to pana pomysł na resztę życia?

Grając w Odrze Wodzisław w wieku 21 lat poznałem trenera Jurka Wyrobka, który jako pierwszy na mnie postawił w piłce seniorskiej, grałem regularnie w Ekstraklasie. To bardzo dobry trener i świetna osobowość. Dzięki niemu zobaczyłem, że ciśnienie w futbolu jest gigantyczne, co bardzo mocno odbiło się na jego zdrowiu. Już wtedy stwierdziłem, że jeśli miałbym pracować w piłce nożnej po zakończeniu kariery to w innym charakterze. Lubię oglądać piłkę nożną, staram się analizować mecze, sprawdzać poszczególnych piłkarzy, oceniać ich umiejętności i potencjał. Wybór drogi menadżerskiej i skautingowej był optymalny dla mnie. Miałem również przyjemność być ekspertem w telewizji podczas mistrzostw świata, a to wielka satysfakcja. Wierzę, że znalazłem już kilku piłkarzy, którzy mogą pójść moją drogą i będę mógł jeździć na ich mecze do Tottenhamu, Southampton czy Watfordu. Cieszę się widząc ich rozwój.

ZOBACZ WIDEO: Christo Stoiczkow o Robercie Lewandowskim. "Jest jednym z dwóch najlepszych napastników na świecie"

Franciszek Smuda mówił, że jest w stanie ocenić klasę piłkarza po tym, jak wchodzi po schodach. Pan też tak ma?

Smuda to jeden z najbardziej utytułowanych trenerów w historii polskiej piłki, wielu utalentowanych piłkarzy wprowadził do swoich zespołów. Tych szczególnie uzdolnionych ciężko przeoczyć, oni mają wyznaczoną ścieżkę od samego początku. Często oglądam mecze grup młodzieżowych w Anglii i wiem, kto ma wielki potencjał. Bena Chilwella i Harveya Barnesa widziałem w Leicester, kiedy mieli po 16 lat, obserwowałem jak robili postępy, jak wchodzili do pierwszego zespołu. To przy mnie w Southampton i Reading dojrzewali Gareth Bale, Adam Lallana, Ryan Bertrand czy Gylfi Sigurdsson - w ich przypadku talent było widać gołym okiem. Oczywiście talent to tylko część sukcesu, bo liczy się przede wszystkim ciężka praca, przygotowanie mentalne i wiele innych czynników.

Jakich?

Piłka nożna wymaga pracy, charakteru i inteligencji. Zdajemy sobie sprawę, że nie każdy zagra w Barcelonie, ale jeśli o niej nie marzysz to nie trafisz do Tottenhamu, Watfordu czy Derby. W profesjonalnej piłce, najlepsze kluby oceniają piłkarza pod każdym względem np. sprawdzając jego media społecznościowe, bo to może wiele powiedzieć o osobowości.

Czytaj także:
Michał Kołodziejczyk rozmawia z Konradem Bukowieckim. "Każdy w życiu by coś zmienił"

Pasował pan do piłki swoich czasów?

Koncentrowałem się na treningach i meczach. Reklam i innych możliwości zarobków zawsze było sporo, ale nie korzystałem z nich. Wyjątkiem była umowa z firmą Lotto, ponieważ buty piłkarskie są narzędziem pracy. Podporządkowałem wszystko piłce nożnej i starałem się maksymalnie wykorzystać swoją karierę. Nie gra się przecież przez całe życie, a piłka ma krótką pamięć i każdy mecz powinien być dla ciebie najważniejszy, bo nigdy nie wiesz czy nie będzie ostatnim. Piłkarze muszą mieć świadomość, że są szczęśliwcami, bo mają naprawdę przyjemny zawód - robią to, co kochają i jeszcze im za to płacą.

Kto pana nauczył tak racjonalnego podejścia do gry?

Wiele rzeczy wynosi się z domu, ta edukacja bywa najważniejsza. Moje podejście do piłki zmieniło się w dramatycznym momencie. W mojej przygodzie, a może powiedziałbym nawet karierze piłkarskiej, punktem zwrotnym była śmierć taty. Dotarło do mnie, że niezależnie czy kopnę piłkę w prawo czy w lewo, to nic się nie zmieni. Wystarczy mieć pewność, że zrobiło się wszystko, na co było cię stać. Kiedy tata zmarł, byłem na zgrupowaniu reprezentacji Polski przed meczem ze Szwecją i zostałem z drużyną. Wiedziałem, że tata by tak chciał. Nie były to łatwe dni i godziny.

Dwa dni później był pogrzeb, a następnego dnia zagrałem najlepszy mecz w życiu. Mierzyliśmy się z Lechem w Poznaniu, mój Groclin wygrał 3:1, na stadionie było 28 tysięcy kibiców. Zawsze marzyłem o występach w Lechu. Od jedenastego do szesnastego roku życia byłem tam w akademii, ale moja klasa jako jedyna w historii szkoły trafiła ostatecznie do Warty. Śmierć taty sprawiła, że zrozumiałem, że są rzeczy ważne i ważniejsze. Wcześniej przeżywałem mecze, nie spałem do czwartej rano, wszystko analizowałem, myślałem, co mogłem zrobić lepiej. Tamten okres w moim życiu był punktem zwrotnym, zacząłem do wszystkiego podchodzić spokojniej. Nikomu nie życzę, żeby dzwonek alarmowy zabrzmiał w takich okolicznościach.

Nawet jeśli gwizdało na mnie tylko pięć z czterdziestu tysięcy kibiców, to mogło mi się wydawać, że gwiżdżą wszyscy. Nie zapomnę tego Arturowi Borucowi, wybitnemu zresztą bramkarzowi, że wtedy przed meczem w jednym z wywiadów się za mną wstawił i jego też na Śląskim przywitano bardzo źle. Byliśmy dwoma piłkarzami wygwizdanymi przez swoje trybuny.

Tata był surowy czy przytulający?

Nie traktuję tego w takich kategoriach, zawsze we mnie wierzył i wspierał. Zarobiłem u niego też pierwsze pieniądze. Miał firmę malarską i kiedy w weekendy miałem możliwość, przychodziłem trochę popracować. Zarabiałem oczywiście pięć razy więcej niż inni za to, że pomachałem trochę pędzlem, ale tata był dumny, że się angażuję, a ja miałem przyjemność, że nie prosiłem o pieniądze, tylko sam coś zrobiłem.

To znaczy, że nauczył pana szacunku do pieniędzy?

Wiadomo, że w piłce nożnej pieniądze bardzo szybko przychodzą, a jeszcze szybciej mogą odejść. Kiedy byłem dzieckiem, to może nie wszystko było usłane różami, ale nie narzekaliśmy w domu, że nie mamy co jeść. Mieliśmy komfort, mogłem skupiać się na szkole. Skończyłem liceum ekonomiczne, później trafiłem na Politechnikę na studia dzienne, ale po pierwszym roku musiałem zdecydować, co chcę robić w przyszłości, bo nie dało się już wszystkiego pogodzić. Widać, że stawiając na piłkę, zrobiłem dobrze, bo czuję się spełniony, a na studia wracam teraz.

Rodzina nie była rozczarowana pana wyborem?

Byłem jedyną osobą w rodzinie, która poszła w sport. Nikt mi jednak nie mówił, że to jakaś gorsza ścieżka. Tata był po szkole budowlanej, mama była ekonomistką, a ja wybrałem co innego i nie żałuję.

Tata była pana kibicem?

Kiedy wyjechałem do Bełchatowa często mnie odwiedzał i przyjeżdżał na mecze, a najbardziej utkwiło mi w pamięci to, że nauczył mnie robić jajecznicę, bo wcześniej gotowała mi moja mama. W Grodzisku Wielkopolskim był na każdym moim meczu. Wielu wskazówek piłkarskich mi nie udzielał, ale jeśli chodzi o etykę pracy to przekazał mi dużo. Z przyjemnością oglądaliśmy wspólnie mecze w telewizji. Nie zapomnę finału Ligi Mistrzów z 1994 roku, kiedy Milan pokonał Barcelonę 4:0, a po końcowym gwizdku tata musiał mnie pocieszać, bo łzy ciekły mi strumieniami. Zabrał mnie na stadion, kiedy Lech grał z Barceloną w Pucharze Zdobywców Pucharów, dzięki czemu poczułem, że kiedyś chciałbym zagrać w jednym z tych dwóch zespołów.

Od kiedy miałem trzy lata, pod choinką zawsze czekała piłka. Z domu wyniosłem jednak znacznie więcej - przede wszystkim to, że każdego trzeba szanować. Pieniądze nigdy mnie nie zmieniły - czy miałem w portfelu sześć złotych, sześćset, czy jeszcze więcej, pamiętałem skąd pochodzę. Kiedy przyjeżdżałem na swoje podwórko nie zapominałem, że to także dzięki tym chłopakom, z którymi tu grałem, jestem tam, gdzie jestem. Byli jednym z moich motorów napędowych. Mieli na mnie wpływ, przecież to oni byli ze mną, kiedy o 8.15 wychodziłem z domu i czekałem aż się trochę ociepli i wyjdzie ktoś jeszcze, żeby można było razem pokopać piłkę.

Czytaj także:
Oscar za dobrą maskę. Michał Kołodziejczyk rozmawia z Katarzyną Skowrońską-Dolatą. 

Co jeszcze wyniósł pan z domu?

Szczerość. To co myślisz, to mówisz. Oczywiście bez przesady, z zachowaniem klasy, ale bez oszukiwania. Dobry przyjaciel powie ci zawsze prawdę, a nie to, że jesteś najlepszy i postępujesz najlepiej. Nie warto obgadywać po kątach, mówić jednemu to, a drugiemu tamto. Futbol daje możliwość poczucia się kimś wyjątkowym - ale na boisku, bo poza nim w żaden sposób nie upoważnia do wywyższania się.

Podważa pan tezę, że do kariery w sporcie potrzebna jest bieda w domu, chęć awansu, wzbogacenia się?

Główną motywacją musi być pasja. Jak ktoś nie ma pasji, to nie czerpie radości z grania w piłkę.

Pan miał pasję tylko do piłki?

Kiedy byłem piłkarzem skupiałem się na niej, ale zawsze interesowało mnie wiele rzeczy. Teraz uwielbiam podróże oraz dobre jedzenie. Cenię sztukę i malarstwo. Kiedyś tylko Wojciech Fibak miał więcej ode mnie dzieł Jana Berdyszaka. Za każdym razem, kiedy jestem w Paryżu zaglądam do muzeum D’Orsay choćby na godzinę. To taka fajna odskocznia. Kocham też teatr, często chodzę. We wtorek leciałem zagranicę, ale w poniedziałek poszedłem jeszcze Anię Muchę zobaczyć, bo przyjechała do Wrocławia z przedstawieniem „Przygoda z ogrodnikiem”.

Czy do sportu niezbędna jest gruba skóra?

Talent to jedno, praca to drugie, ale odporność psychiczna jest niemniej ważna. Jestem tego najlepszym przykładem. Największa fala krytyki w Polsce uderzyła we mnie po meczu reprezentacji z Anglią, po którym Anglicy powiedzieli: "chcemy tego piłkarza". Dziennikarze czasami nie zdają sobie sprawy z wagi swoich słów, a krytyka sprzedaje się najlepiej. Przed tym wrześniowym meczem nie grałem na poważnie od marca. Wystąpiłem w dwóch meczach towarzyskich reprezentacji w czerwcu, przeszedłem okres przygotowawczy w Sienie, ale nie mogłem tam być zarejestrowany. Podpisałem kontrakt na trzy lata, jednak okazało się, że latem weszło inne prawo i dla nowych członków Unii okres karencji zostanie dodatkowo wydłużony. Nikt mnie na listę nie wpisał, bo Siena miała już dwóch takich zawodników i nie mogła mieć więcej. Wtedy właśnie przyjechałem do Chorzowa na mecz z Anglią.

Aż tak źle było?

35 tysięcy ludzi na trybunach, dajesz z siebie wszystko, a potem dowiadujesz się, że opinie były negatywne. Pomijam to, że Rasiaka z 2004 roku ciężko porównywać z Rio Ferdinandem, Stevenem Gerrardem czy Frankiem Lampardem. Oni po prostu byli lepsi, a i tak w bardzo pechowych okolicznościach przegraliśmy tylko 1:2. Polskie media mocno mnie skrytykowały, a skauci oraz działacze, którzy później sprowadzali do Tottenhamu wybitnych piłkarzy, stwierdzili jednoznacznie "chcemy go", co zaowocowało transferem do Derby i 208 meczami w ligach angielskich, 72 golami, prawie 50 asystami.

Czytał pan biografię Petera Croucha?

Jeszcze nie. Ale pamiętam jego gole z przewrotki.

Z niego też robiono żarty. Określenie "Drewnialdo" bolało?

Nie robiło to na mnie wielkiego wrażenia, ale mecz z Cristiano Ronaldo i jego Portugalią w 2006 roku był dużym wyzwaniem. Nawet jeśli gwizdało na mnie tylko pięć z czterdziestu tysięcy kibiców, to mogło mi się wydawać, że gwiżdżą wszyscy. Nie zapomnę tego Arturowi Borucowi, wybitnemu zresztą bramkarzowi, że wtedy przed meczem w jednym z wywiadów się za mną wstawił i jego też na Śląskim przywitano bardzo źle. Byliśmy dwoma piłkarzami wygwizdanymi przez swoje trybuny. Ale jak schodziłem z boiska na kwadrans przed końcem przy naszym prowadzeniu 2:0, to żegnano mnie owacją na stojąco. A co do oceny mojej techniki: na 50 goli w Ekstraklasie trzy strzeliłem z przewrotki, a w Anglii dołożyłem jeszcze dwa.

Piłka nożna wymaga pracy, charakteru i inteligencji. Zdajemy sobie sprawę, że nie każdy zagra w Barcelonie, ale jeśli o niej nie marzysz to nie trafisz do Tottenhamu, Watfordu czy Derby. W profesjonalnej piłce, najlepsze kluby oceniają piłkarza pod każdym względem np. sprawdzając jego media społecznościowe, bo to może wiele powiedzieć o osobowości.

No dobrze, ale jak się od tego odciąć?

Z pewnością nie alkoholem (śmiech). Są różne formy odprężenia psychicznego przed i po meczu. Dość wcześnie nauczyłem się, jak ważne jest odpowiednie przygotowanie. Czasami warto posłuchać muzyki, innym razem porozmawiać z bliskimi osobami. Prawdą jest jednak, że z jakiegoś powodu osoby mocniejsze psychicznie, potrafią się lepiej sprzedać. Mocna psychika to zwyczajnie część tego zawodu. Powiedział mi kiedyś pewien trener, że wielcy piłkarze tylko przeciwko tym najlepszym potrafią wejść na wyżyny swoich umiejętności. Ale kiedy poznałem jak funkcjonują ci najlepsi - Cristiano Ronaldo, albo nasz Robert Lewandowski, to zauważyłem, że oni są świetni cały czas, niezależnie od rywala. Moja odporność była taka, że przyjeżdżałem na stadion, przygotowywałem się, uśmiechałem do wszystkich i wychodziłem na boisko.

To może pana te drwiny motywowały?

Mam w sobie bardzo dużo autoironii. O tym, że nie przywiązywałem wagi do tych dowcipów świadczy fakt, że żadnego teraz nie potrafię sobie przypomnieć. Jestem w 90 procentach osobą uśmiechniętą, lubię takich piłkarzy jak Ronaldinho, którzy z futbolu na najwyższym poziomie potrafili czerpać radość. Oczywiście, że czasami trzeba zacisnąć zęby, ale w tym wszystkim musi być przyjemność. Nikt mi nie powie, że nie byłem duszą towarzystwa. Nie w barach, bo tam bywałem sporadycznie, ale w szatni. Ze wspominanych przez pana dowcipów chyba żaden mnie nie rozbawił na tyle, ani nie zdenerwował, żebym sam go powtarzał.

Był pan lubiany w drużynie?

W Derby byłem jedenaście miesięcy, a traktują mnie tam, jak klubową legendę. Kiedy pojawiam się na stadionie zawsze zapraszają mnie do loży na spotkania ze sponsorami. Żartujemy z Michaelem Johnsonem - ambasadorem Derby, a teraz także członkiem angielskiej kadry do lat 21, że nauczono mnie tam dwóch rzeczy. Futbolu i języka angielskiego podczas grania w karty w autokarze. Wydawało mi się, że angielski znam, ale jak trafiłem do East Midlands, to okazało się, że mogę rozmawiać tylko z obcokrajowcami.

W 2005 roku byłem na pana debiucie w barwach Tottenhamu. W meczu z Liverpoolem strzelił pan prawidłowego gola, którego sędzia jednak nie uznał.

Gdyby w tych czasach korzystano z VAR-u, to cieszyłbym się z gola w Premier League. Debiut był niezapomniany, grałem z wielkimi piłkarzami przeciw wybitnemu zespołowi. W drugim spotkaniu asystowałem przy golu Robbiego Keana. Z czystym sumieniem - nie było nic złego w tym, że przegrałem konkurencję w Tottenhamie z Keanem czy Jermainem Defoe, piłkarzami naprawdę wybitnymi. Z Robbiem przez trzy miesiące trenowałem w parze, w połowie grudnia powiedział, że jak zaraz stąd nie odejdzie, to wszystkich pozabija, a później zagrał jeden świetny mecz, został kapitanem i stał się na lata ikoną klubu.

Był jeszcze Mido, który miał 23 lata, a za sobą już pięć silnych lig w Europie - wcześniej grał w Gencie, Ajaksie Amsterdam, Celcie Vigo, Olympique Marsylia i Romie. Kiedy byłem w Tottenhamie w piętnastu meczach strzelił jedenaście goli, kiedy odszedłem nie trafił już chyba ani razu. W piłce nożnej nie możesz liczyć na farta, ale szczęście zawsze jest potrzebne. Dwa zespoły, w których grałem później, przegrały awans do Premier League dopiero w playoffach. Taki Rickie Lambert miał 28 lat, kiedy grał tylko na poziomie trzeciej ligi w Anglii, a później awansował do Premier League, strzelił kilka goli i zrobił prawdziwą karierę.

A pan zrobił większą niż pozwalał panu talent?

Jestem zadowolony. Mogę spojrzeć w lustro i powiedzieć, że dałem z siebie wszystko i nigdy nie będę miał do siebie pretensji. Grałem w reprezentacji Polski, wywalczyłem awans na mistrzostwa Świata i Europy, w piłce klubowej występowałem w europejskich pucharach oraz Premier League.

Najlepiej czuje się pan w Anglii?

W Polsce. Dorosłem do tego, że wszędzie lubię jeździć, ale moje miejsce jest w ojczyźnie. Czuję się Polakiem i zawsze będę to podkreślał. Jest przyjemnie, kiedy mogę podróżować, mówię po angielsku i włosku, ostatnio podreperowałem rosyjski, ale jednak nie chciałbym na stałe mieszkać zagranicą.

Czy młody polski piłkarz powinien jak najszybciej wyjechać zagranicę jeśli chce do czegoś dojść?

Nie ma złotego środka. Obiekty treningowe na Wyspach są zawsze świetnie przygotowane, nie ma żadnych czynników pobocznych, które spowolnią twój sukces. Z drugiej strony we Włoszech już nie jest tak kolorowo, widziałem kilkanaście obiektów i niektóre pozostawiały wiele do życzenia. Jeden zawodnik jest gotowy do wyjazdu jak ma szesnaście lat, drugi nie jest gotowy jak ma trzydzieści. Popatrzmy na naszą reprezentację - Wojciech Szczęsny, Grzegorz Krychowiak czy Piotr Zieliński wyjechali z Polski jako juniorzy. Uważam, że dużo więcej możliwości daje edukowanie się za granicą niż w Polsce, intensywność zajęć jest nieporównywalnie większa. Nie krytykuję naszej ligi, dzięki której również można się wypromować. Patrzysz na nią i myślisz, że jakbyś się przebrał, to też mógłbyś tak grać? To się przebierz.

Podoba się panu nasza liga?

Kiedy słyszę, że jest atrakcyjna, bo jest wyrównana, to się z tym nie zgadzam. Kiedyś były trzy, cztery zespoły, które ciągnęły w górę resztę ligi, pozostałe mobilizowały się na spotkania z najlepszymi. Teraz jak ktoś jedzie na Legię czy Lecha, to nie czuje specjalnego strachu. Mecz, jak mecz. Poziom polskiej piłki obniżył się dlatego, że nie mamy mocnych klubów i coraz słabiej wypadamy w europejskich pucharach.

Może będzie lepiej, bo kluby wreszcie inwestują w akademie?

Te inwestycje są bardzo ważnym krokiem naprzód. Musimy też edukować trenerów. Samoukiem zostaje jeden na kilkadziesiąt tysięcy. Każdego zawodnika w pierwszym etapie musi prowadzić fachowiec. Trener powinien pracować nad techniką i być przykładem dla zawodników. Musi pokazać, jak uderza się z prostego podbicia, jak dośrodkowuje. Żeby wymagać, musimy dać narzędzia, musimy szkolić, bo samo nic nie przyjdzie.

Źródło artykułu: