Michał Kołodziejczyk z Madrytu
Huk kamienia spadającego z serca Juergena Kloppa słychać było w całym Madrycie. Kiedy w pół do drugiej w nocy, gdy w szatni Liverpoolu zabrakło już szampana i można było wyjść do dziennikarzy, ściskał się z tymi znajomymi i powtarzał ciągle to same słowa: "W końcu". W końcu Klopp jest na szczycie, w końcu wygrał Ligę Mistrzów, w końcu - po sześciu przegranych - wygrał jakiś finał i dołączył do grona trenerów, którzy mieli szansę złapać za puchar z wielkimi uszami przy utworze "We are the champions" zespołu Queen, puszczanym z głośników w tle fajerwerków na stadionie.
Puchar Mistrzów przez strefę mieszaną przeniósł Alisson, być może brakujące ogniwo w układance Kloppa, które doprowadziło do wygranego finału. Liverpool był przecież w decydującym meczu także rok temu w Kijowie, przeciwko Realowi Madryt zagrał świetny mecz, ale wtedy bramkarz Loris Karius nie udźwignął presji i stał się pośmiewiskiem. Najpierw podał piłkę Karimowi Benzemie, a później wrzucił sobie ją do siatki osobiście po strzale Garetha Bale'a - w Kariusa gra się nawet w polskich podstawówkach, kiedy na bramce staje największy nieudacznik. Klopp oczywiście próbował usprawiedliwiać swojego bramkarza, ale później puścił go do Turcji, a na Anfield sprowadził Alissona, który w Madrycie potwierdził słuszność każdego euro z 60 milionów, jakie trzeba było za niego przelać na konto Romy.
Zobacz ceremonię wręczenia pucharu Ligi Mistrzów >>
Klopp przed meczem zapewniał, że nie czuje się trenerem, który przegrywa finały, ale raczej mistrzem świata w wygrywaniu półfinałów, a to zawsze coś. Tak naprawdę czarował jednak rzeczywistość, bo gdyby w Madrycie przegrał po raz kolejny, łatka "The second one" (Tego drugiego) trzymałaby się go równie mocno, jak ta z napisem "The normal one" (Tego normalnego), którą przyszył sobie sam trzy i pół roku temu, zaczynając pracę w Liverpoolu.
ZOBACZ WIDEO "Druga połowa". Robert Lewandowski zerwał z łatką nudziarza. "Zaczął bawić się swoim wizerunkiem"
Uśmiech Kloppa z medalem na szyi po sobotniej finałowej ceremonii to uśmiech futbolu z ludzką twarzą. Ten trener ma wierny kościół swoich wyznawców na całym świecie. Tak, jego drużyny grają ładny, ofensywny futbol. Tak, nigdy się nie poddają. Ale Klopp do tego wszystkiego jest szczery, autentyczny, optymistycznie nastawiony do życia i przede wszystkim - pełen szacunku dla ludzi. A to w futbolu być może wyjątkowo cenne i niespotykane.
Trener Liverpoolu w Madrycie po meczu śpiewał nie tylko "We are the champions", na potrzebę chwili przerobił także utwór Salt-N-Pepa - "Let’s talk about sex"(Porozmawiajmy o seksie). Udzielając jednego z wywiadów stwierdził, że do tej pory zawsze znajdował się ktoś, kto oceniając jego pracę dodawał na koniec: "Ale przegrałeś ostatnie sześć finałów". Klopp zaczął śpiewać do mikrofonu, zamieniając sex na six (sześć) - "Porozmawiajmy o sześciu, dziecino, porozmawiajmy - ja i ty, o wszystkich dobrych i złych rzeczach, które mogą się wydarzyć". To będzie hit, jeśli jeszcze nie jest.
Klopp to w futbolu zjawisko. Lubi być w centrum uwagi, błyszczy na konferencjach, mistrzowsko zdejmuje ze swoich piłkarzy presję. Przed meczem podczas rozgrzewki przechadzał się między zawodnikami, podchodził do trybuny, na której siedzieli kibice Liverpoolu. Nie chował się za ławkę rezerwowych i nie szukał drobnych. Wiedział, że to on jest autorem tego całego zamieszania. Trafił do klubu, w którym relacje między ludźmi, między boiskiem a trybunami, są bardzo ważne. Do klubu, gdzie nie da się udawać pracy i gdzie bez szacunku do magazyniera i sprzątaczki trudno będzie się poczuć w pełni zaakceptowanym.
"Królowie Europy", "herosi z The Reds" - światowe media po finale LM >>
Internet pełny jest dowodów jego normalności, spotkań z najstarszymi fanami z Anfield, spełniania marzeń dzieci, które chciały go poznać, witania się po urlopie z każdym pracownikiem klubu. Nawet dzień przed finałem Klopp znalazł minutę, by nagrać film dla umierającego kibica Liverpoolu z Nowej Zelandii, któremu choroba odebrała możliwość zobaczenia ostatniego meczu w życiu. Takie rzeczy trafiają do wyobraźni i budują więź - czynią trenera ambasadorem klubu i kraju, z którego pochodzi.
Klopp do tego - a może przede wszystkim - ma pasję, którą zaraża. Pasję do pięknej piłki i pracy oraz wiarę, że odpowiedni ludzie w tym samym miejscu i czasie mogą cieszyć się nawet samą drogą do sukcesu. Pamiętam, kiedy rozmawiałem z nim, kiedy jeszcze pracował w Borussii Dortmund i zapytałem, czy jakiś zawodnik pasuje do jego drużyny. Odpowiedział: "Tak. Jest inteligentny, ja sprowadzam tylko inteligentnych ludzi, żebyśmy się ze sobą nie męczyli każdego dnia".
Klopp uczynił z pracy swoje hobby, więc nie męczy się doprowadzając swoje drużyny do takich sukcesów, jak wczoraj w Madrycie. A ci, którzy z nim pracowali, przechowują w pamięci niemal same dobre wspomnienia. Jakub Błaszczykowski, który pod wodzą Kloppa przegrał w barwach Borussii finał Ligi Mistrzów w 2013 roku z Bayernem Monachium, zamieścił wczoraj zdjęcie z trybun stadionu Metropolitano. Podpis: "Zawsze z trenerem. #JuergenKlopp". Są w kontakcie. Z Robertem Lewandowskim też, chociaż rzadziej - Klopp wyściskał kapitana reprezentacji Polski, kiedy po drodze do finału Liverpool eliminował Bayern, ale że akurat byli w kompletnie innych nastrojach, to za długo nie pogadali.
Triumf Kloppa jest triumfem człowieka, który wygrałby w plebiscycie "Z kim ze świata futbolu umówiłbyś się na piwo". Dzisiaj grubo po północy większość jego piłkarzy z przefarbowanymi na czerwono włosami wyglądała, jakby ustawili się w kolejce już w szatni i jakby nie skończyło się na jednym.