To miał być szczególny dzień dla Macieja Makuszewskiego. Podczas meczu z Cracovią razem z żoną Oliwią organizowali zbiórkę pieniędzy dla psów. Już po raz trzeci. Najpierw, jeszcze w czasach gry w Lechii Gdańsk, zbierał pieniądze wśród kolegów. Z czasem akcja zaczęła się rozkręcać. Jeszcze w poprzednim sezonie osobiście kwestował na stadionie Lecha, a teraz, dzięki wielkiemu zaangażowaniu klubu, to była już naprawdę masowa akcja. Zbierano m.in. karmę dla mniejszych schronisk. Uwielbia psy. Ma w domu maltańczyka, a w Białymstoku, w domu żony, Golden Retrievera. Ale 10 grudnia 2017 roku zamienił się w koszmar, gdy "Maki" stanął krzywo na piłce.
- Jak już obejrzałem tę sytuację po operacji, to wydała mi się dość śmieszna. Od razu pomyślałem: "Nie no, nie umie grać, kaleka, wywrócił się na piłce i jeszcze wszystko pozrywał" - mówi zawodnik.
Marek Wawrzynowski, WP SportoweFakty: Cieszę się, że humor panu dopisuje. Ale jest tu jakaś niesprawiedliwość, z jednej strony piękna akcja charytatywna, a z drugiej osobisty dramat.
Maciej Makuszewski, piłkarz Lecha Poznań: Nigdy wstając rano nie możesz przewidzieć, co cię spotka. Fatalnie wyszło, nie ukrywam, że to był ciężki czas. Chyba najgorszy w moim sportowym życiu. Nigdy nie miałem poważnej kontuzji. Były różne, nawet podbite oko do tego stopnia, że nie mogłem grać. Ale czegoś takiego nie. I to w świetnym momencie, gdy walczyłem, poprawiałem się, miałem świadomość, że za kilka miesięcy jest super impreza, na którą jedzie się raz w życiu. I teraz wszystko przepadło.
ZOBACZ WIDEO: Krychowiak? Kapitalna informacja! O to chodziło
I dlatego patrzy pan na zdjęcie z momentu kontuzji, nienaturalnie wygięte kolano... to masochizm?
Nie, to moja motywacja. Wiem co się stało i widzę jak z tego wychodzę.
No właśnie, co właściwie się stało z pańskiej perspektywy?
W jednej sytuacji na ileś milionów takie rzeczy się zdarzają. Miałem wtedy świetny mecz, byłem przekonany, że spokojnie sobie tę piłkę opanuję, nie patrzyłem na nią, tylko na sytuację na boisku, szukałem kolegów. Lekko stanąłem na piłce, cała noga się wyprostowała. Jak przy około 30 kilometrów na godzinę hamujesz i cały ciężar idzie na tę nogę to...
To co?
Następuje " chrupnięcie orzeszka", tak to sobie opisuję. W uszach zrobiło mi się ciepło. Dosłownie. Sam moment pamiętam doskonale. Ten orzeszek, chwila zawahania, trzask i leżę na ziemi. Nie słyszę niczego co dzieje się dookoła, kolegów, trybun.
Bardzo boli?
Nie. Nie czułem, że mnie boli noga, bo nie czułem, że mam nogę. Ok, widzę ją, chcę ruszyć, ale mam wrażenie, że to nie jest moja noga, że nie należy do mnie.
Wiedział pan z opowieści co oznacza to "chrupnięcie orzeszka"?
Tak, to chłopcy często powtarzali, że jak coś chrupnie w kolanie to jest to więzadło. Miałem nadzieję, że nie, ale to tylko nadzieja, bo czułem, że jest źle. Podszedł do mnie lekarz i Marcin, nasz fizjoterapeuta. Pyta się czy zejdziemy z boiska. Noszowi nie reagowali, więc jakoś zeszliśmy.
Trudna sprawa.
Najdłuższe kilkadziesiąt metrów w moim życiu, myślałem, że to boisko nigdy się nie skończy.
O czym pan wtedy myślał?
Że to najgorsze co mogło mnie spotkać. Od razu to przekalkulowałem. Mamy 10 grudnia, zerwane więzadło to będzie 6 miesięcy, więc wrócę w maju. Czyli na przygotowania do mistrzostw nie zdążę, nikt nie weźmie takiego zawodnika... tylko to miałem w głowie. Tam jeszcze podszedł do mnie trener rywali, Michał Probierz. Zapytał czy to najgorszy scenariusz, a ja powiedziałem, że chyba tak. Uścisnął mnie tylko.
Jak się pan dowiedział, że to naprawdę najgorszy scenariusz?
Dostałem sms-a od Łukasza Trałki. Napisał mi, żebym się trzymał, że jest ze mną. Wiedziałem, że akurat jest w klubie, więc wie więcej. Zadzwoniłem do profesora Krzysztofa Pawlaczyka. Powiedział mi, że jeszcze nie zna wyników. Mówię: "Nie bawmy się w zgadywanki, domyślam się, że jest źle". Ale on na to, że nie chce nic mówić, żebym zadzwonił do doktora Andrzeja Pydy. Zadzwoniłem. Powiedział: "Maciek, przykro mi, masz zerwane więzadła poboczne w 100 procentach i krzyżowe w 95 procentach. Nie nadaje się do niczego, tylko do rekonstrukcji". Akurat byliśmy z żoną na obiedzie w restauracji obok domu, zamówiłem i zadzwoniłem. I jak kelner przyniósł jedzenie, to nie miałem już na nic ochoty. Nie ruszyłem jedzenia.
Co dalej?
Poszliśmy do domu, pojawiły się łzy.
Nie ma się czego wstydzić, chyba każdy by tak zareagował. "Prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze", to tylko dobrze brzmi w piosence.
Co mam powiedzieć. Rodzice jeszcze zadzwonili, też nie wiedzieli co ze sobą zrobić.
Nadzieja zniknęła.
Tak, lekarz powiedział "6-9 miesięcy". Gdyby to było jedno więzadło, to może by jeszcze coś z tego było. Ale skoro dwa to nic nie da się zrobić.
Telefon pewnie dzwonił, ludzie pana pocieszali.
Tak, chłopaki dzwonili i mówili do słuchawki, a ja nic nie mówiłem. Nic gorszego nie mogło mi się przytrafić. Możesz stracić pieniądze i to odrobić, ale miałem świadomość, że tego już nie odrobię.
Każdy człowiek wie, że jak się zerwie więzadła to przerwa potrwa ponad pół roku.
Tak, właśnie, każdy człowiek. I ja też miałem wiedzę na poziomie każdego człowieka.
Musiał pan do siebie dojść?
We wtorek, w środę jeszcze musiałem. Pomogła mi rozmowa z panią psycholog. Żona w bardzo zaawansowanej ciąży, ja po kontuzji. Byłem sceptycznie nastawiony do tej wizyty, ale to była bardzo dobra decyzja, żeby skorzystać.
Wróćmy do piłki. A właściwie do kontuzji. Do Włoch wziął pan ze sobą kule.
Profesor spojrzał i zapytał: A po co te kule przywiozłeś? Mówię: "Żeby jakoś wrócić po operacji". On na to: "Te kule nie będą ci do niczego potrzebne. Albo je wyrzuć albo spakuj sobie do torby". Zdziwiło mnie to, ale jak człowiek dostaje takie sygnały to zaczyna myśleć, że może nie jest tak źle. On mówi: "Od pierwszego dnia będziesz chodził, nie myśl sobie, że będziesz leżał w łóżku". Mówię "ok, dobra", ale uśmiecham się, trochę tak szyderczo. Ale szybko mi zszedł z twarzy ten uśmieszek. Wieczorem miałem operację, rano się obudziłem, przyszedł jeden z lekarzy, zdjął opatrunek, wyjął dreny z kolana. Założył protezę stabilizującą kolano i kazał iść. Pytam: "Jak, przecież nie czuję nogi". A on na to: "Wstawaj i idź".
Mam skojarzenia z jakimś spotkaniem ze specjalistą od cudownych uzdrowień na Stadionie Narodowym.
Dokuśtykałem do windy, pojechaliśmy piętro niżej. Poszliśmy do innego doktora, nieco starszego. A on mówi: "Wszystko ok, pokaż mi jak chodzisz". Ja się śmieję: "Ale jak to?". A on pokazuje na głowę i mówi: "Wszystko jest tutaj. Pokaż jak chodzisz". "Ale przecież się przewrócę". "Nie ma takiej opcji. Po operacji więzadło jest tak silne, że nie ma możliwości, aby coś z nim się stało. W tej chwili masz zacząć chodzić". I po dwóch, trzech próbach stanąłem na tej nodze i spróbowałem nie tyle co dostawić ją do drugiej nogi, ale postawić ją krok dalej. Postawiłem i pomyślałem: "Kurcze, możliwe, że dam radę".
To kluczowe - nie dostawić tylko iść.
Tak. Mózg musiał odpalić mięśnie. Jeden krok, drugi. Udało się. Jedyne co mnie frustrowało to to, że bardzo ciężko było mi wstać z łóżka, musiałem sobie pomagać rękami, nie mogłem zgiąć tej nogi. Po dwóch, trzech dniach już tę nogę sam podnosiłem. Każdego dnia czułem, że idę troszkę do przodu. Było mi coraz łatwiej.
Rozmawiamy w szczególnym dniu. Właśnie pobił pan rekord zgięcia nogi, 127 stopni. A 130 oznacza, że wszystko jest dobrze.
Ale jak rozmowa się ukaże to rekord będzie nieaktualny, jestem pewien, że za tydzień będzie już wszystko w normie.
Patrzyłem jednak, jak pani fizjoterapeutka zgina to kolano i widziałem, że boli.
Tak, profesor podczas konsultacji mówił, że będzie bolało. Teraz staramy się z Agnieszką (fizjoterapeutka - red.) zginać nogę mechanicznie.
Przełamywanie granicy bólu, dla sportowca rzecz normalna?
Tyle, że to nie jest taki ból, jak na treningu, że bolą cię nogi po bieganiu. Tu jest ból twojego ciała, przechodzi ono przez ciężkie momenty, coś rozrywasz w środku.
Najważniejsze pytanie: "Kiedy"? Bo mam takie wrażenie, że każdy gdzieś tam życzy panu tego mundialu.
I to mnie bardzo cieszy. To, że udało mi się zaprezentować w tych meczach, w których dostałem szansę na tyle dobrze, że ludzie chcą mojego powrotu. Pokazałem, że chłopaki z Ekstraklasy mogą dać powiem świeżości. I chciałbym dalej dawać takie sygnały. Gra w kadrze to było zawsze marzenie moje, ale i mojego ojca, całej rodziny. I gdy pojawiła się szansa by jechać na mundial, raz w życiu... i teraz okazało się, że ta szansa może mi się przez palce wyślizgnąć. Ale walczę.
Motywacja jest niecodzienna.
Tak, nie ukrywam, że gdybym jej nie miał, to te treningi nie sprawiałyby mi takiej przyjemności. Każdego dnia wstaję i mówię sobie: "Dziś jest lepiej". Po miesiącu w takiej formie jakiej byłem, wiele osób mogłoby mi pozazdrościć. Dostaję telefony: "Maciek jeszcze powalcz". To mnie nakręca. Dlatego pracuję dwa razy dziennie, walczę, ludzie tutaj są uśmiechnięci, pozytywni i widzę, że bardzo chcą mi pomóc. Więc ja robię co każą. Tworzymy tu fajną drużynę. Nie mogę się doczekać momentu kiedy wrócę.
Już nikt nie mówi o 6-9 miesiącach.
Sześć to górna granica.
Ale to wciąż za dużo.
Niestety, jednak wolę podchodzić do tego spokojnie. Nie powiem, że jeszcze dwa miesiące i będę zdrowy. Na razie noga reaguje dobrze, nie ma stanu zapalnego, zobaczymy jak będzie dalej.
Podczas rehabilitacji kopał pan piłkę, biegał naprawdę szybko, nie ukrywam, że byłem pod wrażeniem.
Wszystko jest ok. Normalny człowiek potrzebuje 12 tygodni, żeby zacząć biegać, a ja w czwartym. Ćwiczenia z ciężarami, których normalni ludzie nie podniosą. Tak mocno na siłowni jeszcze nigdy nie trenowałem. Tyle, że to wszystko robię "na wprost", nie ma jeszcze tej zmiany kierunku biegu, na to jest za wcześnie.
Szczęście w nieszczęściu, że taka kontuzja trafiła się w tak poukładanym klubie.
Tak, klub fantastycznie zareagował. Pan profesor Pawlaczyk i prezes Rutkowski, mieli już plan działania, gdy ja jeszcze byłem w szoku pourazowym. Dlatego będę chciał wrócić i pomóc w mistrzostwie, na pewno nie będę chciał siedzieć na ławce. Brakuje mi tego, by wziąć piłkę, postrzelać. Bo wie pan, ja jestem pasjonatem piłki nożnej i w ogóle bardzo się cieszę, że mogę w ten sposób zarabiać. Nie jest tak, że ja sobie gram w piłkę. Gram, oglądam, interesuje się, mój świat od dziecka kręci się wokół piłki. A kiedyś jeszcze, jak nie grałem na boisku, to siedziałem w nocy i grałem w Championship Managera. Wolałem patrzeć na napisy na monitorze zamiast iść na dyskotekę. Bóg stworzył mnie po to, żebym grał w piłkę.